Nie bardzo wiem jak to możliwe, ale tak się składa, że właśnie piszę dla Państwa przedostatnie sprawozdanie z rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi”. Może trudno w to uwierzyć, ale już pięćdziesiąty czwarty raz w ciągu ostatnich czterech lat biorę laptop na kolana i zaczynam szukać słów, za pomocą których mógłbym przenieść was na pokład zmęczonej długą drogą i pachnącej rozgrzanym silnikiem łajby, lub do jednego z odległych miejsc, do których udało nam się ostatnio dopłynąć.
Rejs nieubłaganie kończy się i już tylko kilkanaście dni żeglugi dzieli mnie od radosnego spotkania z rodziną i przyjaciółmi. Spieszę się, bo chciałbym zdążyć przed narodzinami córeczki, która gdzieś na gorących wodach Morza Koralowego postanowiła, że pewnego dnia pojawi się na świecie.
Przyznaję szczerze, że ten wyścig z czasem bardzo mnie zmęczył. By skrócić drogę do domu zagrałem va banque i zamiast żeglować wokół całej Europy, wybrałem trasę rzeczną, wiodącą z południowej Francji przez Luksemburg i Niemcy do Holandii. Ryzykowałem awarię starego silnika, przegraną w walce z silnymi prądami Rodanu, uszkodzenie jachtu na nieoznakowanej mieliźnie czy utknięcie na dobre w jakimś peryferyjnym kanale z powodu awarii którejś z setek starych śluz. Z drugiej strony, mogłem zaoszczędzić kilka bezcennych tygodni skracając trasę, lub nawet miesięcy, gdyby któryś z atlantyckich sztormów postanowił do reszty wytrzepać mocno już sfatygowane żagle.
Wygląda na to, że gra była warta świeczki. Po czterech tygodniach codziennego flisactwa, w trakcie którego przeszliśmy przez 158 śluz na 1648 kilometrach rzek i kanałów, spłynęliśmy wartkim Renem do Holandii. Jutro stawiamy maszt i zaraz potem obierzemy kurs na Bałtyk.
W ostatnich tygodniach nasze żeglowanie było tak intensywne, że w tej chwili muszę się dobrze zastanowić, by spośród zlewających się ze sobą dni wyłowić historie dające obraz tego, co przydarzyło się załodze Sputnika III podczas tej szalonej gonitwy z Sycylii do Niderlandów.
Cofając się we wspomnieniach o sześć tygodni, aż do wymuszonego złą pogodą pobytu na Sycylii, przenoszę się na wąskie uliczki Sciacca, średniowiecznego miasta, które po dziś dzień żyje krwawą rodzinną wendetą sprzed pięciuset lat. Spacerując z Mietkiem po klimatycznych zakamarkach co chwilę potykaliśmy się o świadectwa trwającej przez sto pięćdziesiąt lat lokalnej awantury.
– O co chodzi na tym makabrycznym obrazku? – Pytał mnie tato, prosząc o tłumaczenie opisu pod ceramiczną tabliczką z namalowaną sceną masakry z połowy XV wieku.
– Tu jest napisane, że pewien kapitan, przysłany wraz z wojskiem przez wicekróla w celu zaprowadzenia w mieście porządku, został wraz z całą swoją świtą zamordowany w budynku, przed którym właśnie stoimy. Ofiary były szlachtowane, lub żywcem zrzucane z wieży, a ich ciała pozostawiono na bruku by zżarły je bezpańskie psy. Po kilku dniach miejscowy kowal wzruszony widokiem roztrzaskanej czaszki kapitana, postanowił zebrać do słoja wypływający z niej mózg i umieścić go w sąsiednim kościele…
– O cholera… Mają tu więcej takich atrakcji turystycznych?
– Tak, tutaj jest mapka z instrukcją jak odnaleźć kolejne urocze zaułki. Idziemy?
Podążając od jednej upiornej tabliczki do drugiej, wdrapaliśmy się na górujący nad miastem zamek i poznaliśmy krwawą historię dwóch szlacheckich rodzin Luna i Perollo.
Awantura zaczęła się w 1400 roku, kiedy spadkobierczyni katalońskiego rodu Margherita Peralta, wbrew wcześniejszym zaręczynom i szczerym uczuciom do Giovani Perollo o normańskich korzeniach, wyszła za mąż za Artale Luna, równie zacnego szlachcica z Katalonii.
Dzięki zawartemu małżeństwu rodzina Luna weszła w posiadanie zamku i ogromnego majątku rodziny Peralta, natomiast honor i ranga rodu Perollo doznały znaczącego uszczerbku.
Przez kolejne półtora wieku podzielone na dwa obozy miasto było świadkiem częstych masakr i podstępnych układów, które zakończyły się wraz z fizycznym wyniszczeniem rodu Perollo i samobójczą śmiercią wyjętego spod prawa, ostatniego lidera klanu Luna.
Sztorm na morzu nadal hulał w najlepsze, więc wzbogaceni o porcję makabrycznych lokalnych informacji rozsiedliśmy się w portowej knajpie i sączyliśmy piwko wraz z rybakami oczekującymi na poprawę pogody.
– Ciekawe, czy nasi kompani zachowali w sobie temperament swoich przodków? – Żartował Mietek.
– Jestem pewien że tak! Nie widzisz z jaką pasją i zaangażowaniem przepuszczają całe ciężko zarobione pieniądze na tych durnych zakładach bukmacherskich? Oni po prostu kochają adrenalinę.
Po wypiciu kilku piw przekonaliśmy się, że trafiliśmy do lokalnej świątyni hazardu, w której rządziła barmanka z Polski Ewelina. Dzięki takim koneksjom zostaliśmy błyskawicznie zaakceptowani przez głośnych i wesołych poławiaczy morskich stworów.
Podczas postoju na ostatnim sycylijskim kotwicowisku w Trapani, o nasz poziom adrenaliny zadbał tym razem sam Posejdon. Najpierw zesłał na nas sztormowe szkwały, które zerwały kotwicę i prawie zdmuchnęły Sputnika III na falochron, a kiedy przetrwaliśmy i tą próbę, postanowił przynajmniej porwać nasz ponton z silnikiem, uwiązany za rufą.
– Na pewno dobrze przywiązałeś ten ponton? Może wciągniemy go już na pokład? – Dopytywał się Mieciu.
– Bez obaw. Przywiązałem go tak samo dobrze jak setki razy wcześniej, a z wciągnięciem poczekajmy do zmierzchu. Nie wiadomo czy nie będziemy jeszcze wracać na ląd.
Tuż po zmroku dojrzałem w końcu do podniesienia dinghy na jacht.
– Nie ma pontonu! – Krzyknął Mietek, który jako pierwszy wyszedł na pokład.
– Nie rób sobie jaj. Wystarczy mi już wrażeń jak na jeden dzień.
– Mówię ci, że nie ma pontonu! Odwiązał się!
Wyskoczyłem z kabiny jak poparzony. – Rzeczywiście! Kiedy ostatni raz go widziałeś?
– Jakieś dwadzieścia minut temu.
– Wiatr zmienił się niecałą godzinę temu. Jeżeli nikt go nie ukradł i odpłynął sam, to musi być gdzieś w okolicach starej twierdzy. Po ciemku go nie zobaczymy. Musimy natychmiast napompować kajak!
W ekspresowym tempie wyciągnęliśmy z bakisty i nadmuchaliśmy kajak od firmy Makanu, który służył nam dzielnie od początku wyprawy. Uzbrojony w kamizelkę ratunkową, dwie latarki i telefon puściłem się na ślepo w przewidywanym kierunku. Po kilkunastu minutach ostrego wiosłowania dostrzegłem na skraju falochronu znajomą sylwetkę, wesoło bujającą się na falach.
– Tu jesteś urwisie! – Zawołałem z ulgą. – Zachciało ci się wolności, ale na szczęście brakło odwagi na samodzielny rejs do Tunezji!
Po szybkim abordażu zawstydzony ponton odpalił bez szemrania przy pierwszym pociągnięciu linki startera.
– I żeby mi to było ostatni raz! – Pogroziłem dobrotliwie palcem, ciesząc się że odzyskałem bezcenne ogniwo łączące nas ze stałym lądem.
Z Sycylii na Sardynię przeskoczyliśmy w asyście delfinów, ledwo umykając przed kolejnym sztormem. W Cagliari, które w ramach rejsu dookoła świata odwiedziłem już po raz trzeci, zacumowaliśmy jak zwykle w pirackiej Marinie Del Sole.
Odprawiając się rano w starym namiocie pełniącym rolę bosmanatu, dostrzegłem wyraźne zmiany w otoczeniu. Częściowo zniknął artystyczny nieład, który nadawał specyficzny klimat tej jedynej w swoim rodzaju marinie. Zalegające podłogę stosy książek na wymianę leżały poukładane na regałach, a walające się po kątach używane części osprzętu jachtowego i bliżej niezidentyfikowane ustrojstwa zniknęły zupełnie. Za barem brakowało brodatego bosmana, a jego stare psiska łasiły się w poszukiwaniu pieszczoty.
– Co się stało ze starym bosmanem? – Zapytałem kogoś z obsługi, chociaż doskonale znałem odpowiedź.
– Niestety, zmarł w ostatnim czasie… – Odpowiedział młody pracownik portu, wskazując na zdjęcia z czarną szarfą.
Ludzie odchodzą, a wraz z nimi kawałek rzeczywistości cementowanej ich codzienną aktywnością i rytuałami. Po powrocie z wyprawy na pewno znajdę w swoim otoczeniu kilka pustych przestrzeni, które jeszcze nie zdążyły się zabliźnić.
W Marinie Del Sole ponownie dołączył do nas Mirek, który spędzał ostatnie święta z rodziną.
Mirek przyprowadził ze sobą starego znajomego ze szkoły. Bogdan w ostatnich latach zamieszkał na Sardynii i miał nam wiele do powiedzenia na temat barwnego, lokalnego życia. Jako dowód świetnej adaptacji do tutejszych warunków, przywiózł nam doskonałe wina i oliwę własnej roboty oraz wielkie prosciutto, które okrawaliśmy po kawałku przez najbliższy miesiąc.
– Tutaj dosłownie każdy robi swoje wino. – Opowiadał Bogdan. – Ludzie na wsi liczą własne, roczne zapasy w tysiącach litrów! Jest to oczywiście główny temat prawie każdej rozmowy. Ostatnio spytałem znajomego jak jego najnowsze wino i chyba źle trafiłem, bo facet od razu zaczął płakać! Powiedział mi, że coś poszło nie tak, wino się zepsuło i cały rocznik musiał wylać do ścieków. Dla tutejszych ludzi coś takiego to prawdziwa katastrofa. Oni przy każdym spotkaniu próbują swoich win, wymieniają się nimi lub handlują. Facet bez wina to prawdziwy kaleka!
Żeglując z Sardynii do ujścia Rodanu we Francji trafiliśmy na wyjątkowe warunki. Przez trzy doby jechaliśmy na silniku po płaskim jak stół morzu. W tych okolicznościach udało nam się zaobserwować niecodzienne zjawisko. Cały akwen pokrył się gęsto miliardami młodych meduz – żeglarzy portugalskich. Widziałem już wielokrotnie te piękne i niebezpieczne organizmy w różnych zakątkach oceanów, ale nigdy w ilości kilkudziesięciu do kilkuset sztuk na jednym metrze kwadratowym!
Kiedy w końcu dojechaliśmy w okolice Marsylii, czekało nas położenie masztu i próba zmierzenia się z wartkim Rodanem. Z pierwszym zadaniem poradziliśmy sobie dosyć łatwo. Dzięki poradom znajomych szybko zlokalizowaliśmy market budowlany w Martiques, gdzie zdobyliśmy drewno i śruby niezbędne do budowy stojaków, natomiast w Port Saint Louis namierzyliśmy dźwigowego, który z pomocą gadatliwej, emerytowanej akrobatki, położył nam maszt.
– Szef zatrudnia mnie tylko po to, żebym wjechała na maszt i przywiązała linę. Ale ja mówię po angielsku, więc mogę tu zostać i być waszą tłumaczką. Chojny napiwek mile widziany!
– Płacę twojemu szefowi tyle, że stać go nawet na opłacenie tłumacza przysięgłego. Załatwiajcie to między sobą. Robota jest prosta, poradzimy sobie i bez tłumacza.
Szalona choleryczka jednak nie chciała się odczepić i wciąż rozpraszała nas swoimi uwagami, złotymi radami albo głupimi pytaniami. Mimo wszystko udało nam się niczego nie zniszczyć ani nie utopić i tuż przed zachodem słońca byliśmy gotowi, by kolejnego dnia podjąć decydującą próbę żeglugi pod prąd.
– Myślisz, że będziemy musieli szukać barki, która weźmie nas na hol? – Martwił się Mietek, kiedy po skończonej pracy szukaliśmy najbliższego baru.
– Nie wiem. Przejdźmy się jeszcze nad rzekę i spróbujmy ocenić jak silny jest prąd.
Rodan w pobliżu swojego ujścia do morza nie wyglądał zbyt groźnie. Masy wody toczyły się co prawda nieubłaganie, ale mierzyłem się już z silniejszymi nurtami.
– Nasz silnik może nam dać maksymalną prędkość marszową do 4 węzłów. Awaryjnie do 4,5 węzła ale tylko przez kilka minut. Tutaj jest w tej chwili około 1,5 do 2 węzłów przeciwnego prądu, więc jesteśmy w stanie powoli jechać pod górę. Niestety dalej spodziewam się trudniejszych odcinków. Podobno pod mostem w Tarascon i w wąwozie Donzére 4 węzły to norma i to przy dobrych warunkach. Jeżeli spadnie dużo deszczu lub roztopy w Alpach przyspieszą, to może być nawet 7 węzłów prądu w najgorszych miejscach. Wtedy nie mamy żadnych szans. Póki co nie jest źle i moim zdaniem powinniśmy zaryzykować. W najgorszym razie cofniemy się i dopiero wtedy będziemy łapać stopa, ale to ostateczność. Czytałem, że taka podwózka do Lyonu może kosztować nawet do 800 Euro. Nie mamy już tyle w budżecie.
We wtorek dwudziestego czwartego kwietnia tuż po wschodzie słońca przeszliśmy przez pierwszą śluzę i skierowaliśmy dziób Sputnika III pod prąd leniwego jeszcze Rodanu. Początkowo udało nam się robić nawet do 3,5 węzła, co bardzo podniosło nasze morale, jednak już wkrótce w okolicach Passage de Terrin nurt rzeki zaczął przypominać górski potok i nawet na wysokich obrotach silnika uzyskiwaliśmy tylko około 0,5 węzła… Kiedy już rozważałem odwrót z podkulonym ogonem, nasza prędkość zaczęła powoli rosnąć i przeskoczyliśmy na spokojniejsze wody za kolejnym zakrętem. Wbrew wcześniejszym obawom, do wieczora dowlekliśmy się aż do Arles. Miasta, do którego Van Gogh zbiegł przed chłodem zimowego Paryża.
– To tutaj Van Gogh obciął sobie ucho? – Dopytywał się Mirek.
– Tak i to podobno z miłości do jakiejś prostytutki. – Mietek podzielił się ciekawostką.
– Moim zdaniem to nie była miłość, tylko absynt. Facet po prostu dostał delirium, a wóda z piołunu to raczej nie najlepszy sposób na leczenie kaca. Swoją drogą, ciekawe co się potem stało z tym jego odciętym uchem? – Zastanawiałem się głośno.
Rozglądając się tu i ówdzie za zasuszonym kawałkiem małżowiny, spacerowaliśmy po mieście pamiętającym rzymskie podboje i szalonych malarzy bez uszu.
Niesławny most w Tarascon czekał na nas drugiego dnia wspinaczki i nie poddał się bez walki. W pewnym momencie silny prąd między jego kamiennymi filarami zatrzymał nas całkowicie. Gapiliśmy się na zainteresowanego tą kuriozalną sytuacją wędkarza, a on gapił się na nas. Obydwaj wzruszyliśmy ramionami i skoncentrowaliśmy się na swoich zajęciach. Ster w prawo, ster w lewo i w końcu znaleźliśmy minimalnie słabszy nurt przy jednym z filarów. Wyskoczyliśmy spod mostu wprost pod mury potężnego zamczyska w Beaucaire i poczołgaliśmy się dalej.
Kolejne dni schodziły nam na powolnym zdobywaniu malejących kilometrów Rodanu, mijaniu ogromnych barek, podziwianiu zamczysk, elektrowni atomowych i przeprawianiu się przez wielkie śluzy. Ostatnia chwila zwątpienia dopadła nas w malowniczym wąwozie Donzére, wypłukanym przez rzekę w stromych, wapiennych skałach. Na szczęście i tym razem gotowa do podania lina holownicza nie znalazła zastosowania. Dalej było już tylko lepiej.
W miarę posuwania się w głąb lądu odkrywaliśmy malowniczą, ale zapomnianą przez świat francuską prowincję. Stare miasteczka żyjące kiedyś z handlu winem i żeglugi rzecznej robiły wrażenie opustoszałych, a czasem nawet upiornych. Strome barkowe nabrzeża były w większości pozarastane, pozawalane i nie nadawały się do bezpiecznego cumowania. Często na odcinku dwudziestu kilometrów nie mogliśmy znaleźć miejsca na postój. Sytuacji nie poprawiali właściciele zacumowanych na stałe barek mieszkalnych, którzy po zablokowaniu ostatnich nadających się do użytku fragmentów nabrzeży nie pozwalali nam przycumować się do swoich pancerników, nawet na kilka nocnych godzin niezbędnych do wypoczynku.
W widmowym miasteczku Andance wydostaliśmy się jakimś cudem na ląd i wyruszyliśmy na poszukiwania pieczywa i lokalnego wina. Latarnie miejskie paliły się, samochody jeździły, natomiast nie spotykaliśmy prawie żadnych przechodniów. W końcu Mirek zagadnął jednego zabłąkanego zombie na temat lokalizacji jakiegoś sklepu, ale spłoszony stwór uciekł szybko bełkocząc coś pod nosem. Największą grupkę ludzi dostrzegliśmy na realistycznym murale, namalowanym przez artystę na jednej ze ścian w centrum miejscowości. Był na nim prawdziwy tłum! Chyba z osiem osób zatrzymanych w czasie, gdzieś w połowie lat trzydziestych… Nasza ostatnia szansa na kieliszek Cotes du Rhone rozpłynęła się po dotarciu do nieczynnego od lat Hotel de la Navigation, w którym zakwaterowana jest chyba cała załoga okrętu widmo.
Ulewne deszcze nie nadeszły, ostatnie alpejskie lodowce postanowiły wytrzymać jeszcze jeden sezon, stary silnik nie eksplodował i jakimś cudem przebiliśmy się do Lyonu, który przywitał nas futurystycznym widokiem pojazdów kosmicznych, rozlokowanych wśród starej, portowej architektury.
– Udało nam się! – Nie mogłem powstrzymać entuzjazmu. – Sam w to do końca nie wierzyłem, ale jednak się udało! Gdyby mnie ktoś wcześniej spytał, czy 18 tonowy jacht z 33 konnym silnikiem jest w stanie pokonać Rodan pod prąd, to miałbym spore wątpliwości.
– To teraz ktoś przeczyta twoje sprawozdanie i będzie miał ochotę zrobić to samo! – Żartował Mirek.
– Nie wykluczone. Nie mam zamiaru nikogo zniechęcać ani zachęcać, chociaż trzeba pamiętać, że nie było łatwo, a mieliśmy przecież idealne warunki.
Powyżej Lyonu kontynuowaliśmy już na Saonie coraz bardziej spokojną żeglugę pod prąd. Ruch na rzece zmniejszał się, a koryto zwężało. Od Saint Jean de Losne śluzy zmalały tak bardzo, że duże barki przestały się w nie mieścić, a ich obsługa została zautomatyzowana. By je uruchomić musieliśmy przekręcać wiszący nad rzeką gumowy wąż, lub naciskać przycisk pilota, który otrzymaliśmy od obsługi kanałów. Dodatkową atrakcją w tej okolicy były dwa kilkusetmetrowe tunele, którymi przepływaliśmy pod niewielkimi wzgórzami. Wraz z wręczeniem nam pilota rozpoczęła się wspinaczka po śluzowych schodach Kanału Vosges. Na tym liczącym 121 km kanale zbudowano aż 93 małe śluzy, które pozwalają przedostać się na północną stronę europejskiego wododziału. Najwyższy odcinek tej trasy znajduje się aż na 360 metrach nad poziomem morza, ale droga na szczyt to wyczerpująca i powolna przeprawa. Mimo automatyzacji śluz ich awarie są czymś powszechnym, więc nawet przy najlepszych chęciach nie byliśmy w stanie pokonać ich więcej niż trzydzieści w ciągu jednego dnia. Wielokrotnie zdarzało nam się utknąć przed wrotami, które w żaden sposób nie reagowały na sygnały pilota. Zazwyczaj było to w miejscach, w których telefon tracił zasięg, a nabrzeże nie nadawało się do postoju, więc jedynym sposobem na powiadomienie obsługi było wodowanie kajaka i wysyłanie Mirka na ląd do zainstalowanych przy śluzach domofonów.
Wraz ze zautomatyzowaniem śluz, opuszczona została większość domków, w których mieszkali kiedyś ich operatorzy.
– Co jest napisane na ścianie tej opuszczonej chatki? – Zapytał ktoś z załogi w trakcie napełniania kolejnej komory.
– „Amelio, dlaczego opuściłaś tą śluzę!?” – Rozszyfrowałem nieczytelny bazgroł. – Wygląda to na jakiś dramatyczny zawód miłosny. Trudno się dziwić. W tych lasach Amelia musiała być jedyną wolną partią w promieniu czterdziestu kilometrów…
Mimo naszego zanurzenia wynoszącego 1,7 metra, głębokość zaniedbanej trasy zaczęła nas martwić. Na niektórych odcinakach gwarantowane 1,8 metra głębokości musieliśmy wymuszać przebijając się przez muł, a przed jedną z zapór, na samym środku toru wodnego wpadliśmy na mieliznę, nieprzekraczającą 1,5 metra. Bez sondowania okolicznego dna, wykonanego z kajaka, mielibyśmy spory problem z wydostaniem się z tej pułapki.
Ulgą było rozpoczęcie spływu szerszą, głębszą i ładniejszą Mozelą, której prąd zaczął nam w końcu pomagać. Głównym elementem krajobrazu stały się winnice, które od granicy Francji z Luksemburgiem i Niemcami stały się po prostu olbrzymie. W konkursie na najpiękniejszy rzeczny krajobraz, zwyciężył niemiecki odcinek Mozeli. Jeden ciepły wieczór zastał nas w ostrym zakolu rzeki, u stóp wysokich na pięćset metrów gór pokrytych pachnącym lasem i bujną winoroślą. Zacumowaliśmy w miasteczku Pölich, a uprzejma pani bosman sprzedała nam do kolacji butelkę doskonałego rieslinga z owoców zebranych wprost z krajobrazu.
– Chwileczkę, ta kobieta na etykiecie wina to przecież pani! – Mirek szybko skojarzył fakty.
– Tak, kilka lat temu zostałam nawet wybrana lokalną księżniczką wina. To jest akurat rocznik 2016. Bardzo udany. – Odpowiedziała skromnie Maria.
– Domyślam się, że trzeba wypić sporo wina, by zasłużyć na ten zaszczytny tytuł. – Zażartowałem.
– Zdecydowanie trzeba lubić wino. Mam nadzieję, że będzie wam smakowało. Dla mnie to już koniec pracy na dziś. Życzę panom udanej kolacji i szczęśliwego powrotu do domu. – Pożegnała się nasza gospodyni.
W Koblencji Mozela wpadła nagle do Renu i od tego momentu rozpoczęliśmy ekspresowy zjazd z osiągającym 4,5 węzła prądem do Holandii. Na Renie zaskoczył nas ogromny ruch rzecznych barek i statków. Czegoś podobnego nie widziałem nawet na zatłoczonym Kanale La Manche. Musieliśmy nieźle główkować, by z naszym słabym silnikiem nie wpakować się pod któryś z rzecznych tankowców lub kontenerowców. W razie konieczności wykonania zwrotu pod prąd, nie mieliśmy szans na jakąkolwiek efektywną żeglugę w przeciwną stronę.
Na szczęście po dwóch dniach takiej szalonej jazdy przesiedliśmy się z zatłoczonego Renu na znacznie spokojniejszą, holenderską rzeką Ijssel. Jej bystry nurt zaniósł nas aż do Kampen, gdzie mogliśmy w końcu postawić maszt.
Kończąc ten przedostatni tekst mogę jeszcze dodać, że maszt na Sputniku III już stoi! Tym sposobem z motorowodniaków znów staliśmy się pełnoprawnymi żeglarzami, a termin naszego powrotu do Kamienia Pomorskiego zaczął się krystalizować.
Nie lubię drażnić Posejdona ambitnymi planami i terminami, ale życzę sobie, by w sobotę 02 czerwca, zmęczony długą drogą jacht przytulił się w końcu do kei macierzystej Mariny Kamień Pomorski. Z niecierpliwością czekam na tą chwilę, chociaż w głowie nie mieści mi się jeszcze, że nasz rejs dobiega końca. Do zobaczenia wkrótce!
Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Rodzina, Heniu, Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team
Kampen, Holadnia 22.05.2018 r.