W drodze z perłowego Katiu na Tahiti okazało się, że z tego uroczego atolu zabraliśmy ze sobą nie tylko wspaniałe wspomnienia ale także nieproszonego gościa. Podczas naszego postoju przy nabrzeżu, na pokład Sputnika III zaokrętował się polinezyjski szczur.
– Jesteś pewien, że to szczur? – pytała Karolina.
– Na sto procent. W kambuzie znalazłem jego odchody i widziałem, że zaczął dobierać się do kokosów. Ten jest dobrze wyszkolony. Doskonale wie gdzie je przegryźć żeby wypić mleko i się nie namęczyć.
– Musimy się go jakoś pozbyć. Mamy coś na szczury?
– Mamy chiński proszek na karaluchy, który zabija wszelkie robactwo ale najwidoczniej nie dała na szczury. Trzeba będzie kupić coś na Tahiti, a tymczasem musimy wyciągnąć z bakist wszystkie zapasy i ułożyć je w stos na środku sterówki. Dobrze, że nie buja, powinniśmy tak dojechać do celu.
Szczur na jachcie to poważna sprawa. Jeden taki szkodnik potrafi nie tylko zniszczyć ogromną część zapasów, od których zależy nasz byt, ale może również dobrać się do przewodów elektrycznych, wodnych lub paliwowych i spowodować poważne awarie czy nawet pożar i zatopienie jachtu. Zapasy udało się w porę zabezpieczyć. Gryzoń zniszczył tylko paczkę makaronu i kilka opakowań liofilizatów. Na ostateczną rozprawę z małym piratem musieliśmy jednak poczekać jeszcze kilka dni.
Tahiti wyłoniła się zza horyzontu o świcie i już z odległości pięciu mil przywitała nas intensywnym kwiatowym aromatem. Świeżym i słodkim jak miód.
– Ten zapach jest tak intensywny, aż trudno uwierzyć, że jest naturalny. Mam wrażenie jakby ktoś otworzył drzwi do perfumerii.
– Podobnie pachniało jak dopływaliśmy do Fatu Hiva, ale tym razem rzeczywiście aromat jest silniejszy. – potwierdziła Karolina.
Z mieszanymi uczuciami planowałem lądowanie na Tahiti. Z jednej strony chciałem dotrzeć do tej mitycznej wyspy szczęśliwej, którą zachwycali się żeglarze od czasów Wallisa, Cooka, Blighta i Bougenvillea, z drugiej zdawałem sobie sprawę, że ten oryginalny i barwny świat opisywany przez pierwszych podróżników już dawno zmienił swoje oblicze i najważniejsza wyspa Polinezji jest obecnie bardzo zeuropeizowanym centrum handlu i turystyki całego regionu. Spotykani na innych wyspach Polinezyjczycy w większości z dezaprobatą wypowiadali się o swojej stolicy:
– Lubię czasem polecieć na Tahiti. Nocne życie, piękne kobiety… Ale po kilku dniach mam już dosyć. Za duże tempo, za dużo bodźców, zbyt wiele emocji i kłopotów. Można oszaleć! – opowiadał Steven z Tahuata.
– To zdecydowanie nie dla mnie. Wielu ludzi z Katiu wyjechało na Tahiti i już tam zostali, ale ja lubię proste życie na atolu. Cisza, spokój, dobre i zdrowe jedzenie, polowanie na ryby, rodzina i przyjaciele to wszystko czego mi potrzeba. – przekonywał nas syn Daniela.
– Uważajcie Tahiti. – przestrzegała koleżanka Karoliny z Katiu – Tamtejsze kobiety mają bardzo złą reputację. Niszczą małżeństwa, odbierają mężów!
Ostatnią uwagę potraktowaliśmy humorystycznie.
– Za czasów kapitana Cooka oddawały się za gwoździe. Ciekawe czego żądają dzisiaj? – zażartowałem, odnosząc się do problemów, jakie wspomniany kapitan miał z rozpadającym się statkiem, z którego zdesperowani marynarze wydłubali większość gwoździ jako walutę.
Już zbliżając się do Tahiti, a potem nawigując wewnątrz otaczającej ją laguny widzieliśmy, że wyspa jest mocno zurbanizowana, ale mimo wszystko zachowała wiele naturalnego piękna. Daleko jej do dziewiczych Markizów, ale z pewnością każdy może tu znaleźć coś dla siebie.
My przede wszystkim chcieliśmy odnaleźć naszych przyjaciół z Martyniki, którzy dotarli tu kilka miesięcy wcześniej. Stefan z Brygidą na Flipperku i Mariusz z Kelly na swoim jachcie mieli stać gdzieś drugiej strony lotniska. Udaliśmy się w tamtą stronę.
– Zobacz Karolina, to chyba Flipperek!
– Rzeczywiście. O! Jest nawet Stefan na pokładzie!
W tym samym czasie Stefan dostrzegł pancerną sylwetkę Sputnika III i od razu nas rozpoznał. Zakotwiczyliśmy po sąsiedzku jak w „Polskiej Zatoczce” na Martynice i od razu zaprosiliśmy Stefana z Brygidą na kawę. Podczas serdecznego powitania wymieniliśmy nasze najświeższe żeglarskie doświadczenia, wypytaliśmy gospodarzy o lokalne wskazówki i ustaliliśmy gdzie stoi Mariusz z Kelly, by ich również zaprosić na wspólną kolację.
Wieczorem spotkaliśmy się już w komplecie i wspominaliśmy wszystkich wspólnych znajomych z Martyniki. Życzyliśmy sobie, by kiedyś spotkać się jeszcze większym składzie.
– Kto wie? Możemy kiedyś zorganizować takie spotkanie cruiserów w Marinie Kamień Pomorski. Lechu na Xsanadu już tam dopłynął, my najprawdopodobniej wracamy za rok, Marysia i Jean-Paul są pod ręką, Szynon zakończy swój rejs solo, a Flipperkowi przydałby się grubszy remont po długiej włóczędze. – zaproponowałem.
Rano wybraliśmy się autobusem do Papeete z Brygidą w roli przewodnika. Zwiedzając miejski targ od razu zrozumieliśmy skąd bierze się tak intensywny, kwiatowy zapach wyspy.
W bardzo odległych czasach, strażnik świata ludzi bóg Ātea, zmęczony wiecznymi kłótniami swoich dumnych poddanych postanowił złagodzić ich awanturniczą naturę. Wpadł na pomysł hojnego podarunku, który zmieni ich oblicze. Wprost ze świata bogów przesłał im w darze cudowny kwiat, który ludzie z wielkim szacunkiem zaakceptowali. Gdy odkryli w pełni jego piękno, porzucili swoją starą naturę i stali się prostoduszni, altruistyczni i przyjaźni. Ātea zadowolony ze swojego pomysłu zapragnął, by jego podopieczni pozostali tacy na zawsze i aby tak się stało przeobraził swoją świętą miłość w serce kwiatu tīare, ku ogólnemu szczęściu i harmonii wszystkich bogów.
„A teraz – powiedział Ātea – odkąd kwiat stał się częścią świata ludzi, nie będzie dłużej nosił nazwy te aho pūrotu (oznaczającej oddech przynoszący pokój i oświecenie dla świata). Od tej pory kwiat ten będzie się nazywał te tīare te nūna’a mā’ohi (wydzielający perfumy dla ludu ziemi)”.
Nowa nazwa tīare mā’ohi podkreśliła znaczenie połączenia pomiędzy kwiatem, ziemią, a jej ludem, który składa mu codzienny hołd swoim szczęściem, pokojem i harmonią.
W tradycyjnej wyspiarskiej społeczności roślina była uznawana za świętą, więc jej uprawa i zbiór były zarezerwowane tylko dla elity. W dzisiejszych czasach tīare mā’ohi można znaleźć w każdym polinezyjskim ogrodzie, a kwiat Gardenia taitensis (łacińska nazwa) stał się symbolem klasycznego piękna. Jednocześnie kokietującym i skromnym.
Kwiaty zbiera się tylko o świcie i zrywa się je delikatnie dwoma palcami. Wybiera się tylko te, które wkrótce się otworzą. By zachować ich świeżość, zapach i energię, robi się z nich małe paczuszki, zawinięte w liście rośliny Ti’. Tak zakonserwowane kwiaty są gotowe do użycia przez kilka dni. Wiele z nich przerabia się na wspaniałe wieńce i naszyjniki, noszone na co dzień przez eleganckie kobiety, a nawet mężczyzn. W przeszłości przywilej ten przysługiwał tylko młodym dziewczynom, jako tym, którym wypada przyozdabiać się kwiatem kochanków. Obecnie kwiaty wciąż stanowią część języka miłości. Kobiety umieszczają za uchem rozwinięty kwiat tīare, a mężczyźni jego pąk. Ozdoba za lewym uchem oznacza osobę wolną, a za prawym zajętą.
W starodawnych obrzędach, odbywających się w świętych miejscach marae, najstarsze dziewice z wodzowskich rodów (tapairu – kobiety o błyszczącej skórze) przybrane w wieńce tīare ubijały w świetle księżyca tkaninę tapa, która dzięki tym zabiegom miała stać się wyjątkowo lśniąca i nadająca się do noszenia przez wodzów i kapłanów podczas świętych obrzędów. Te same dziewczyny zaopatrzone w kosze pełne tīare obchodziły dookoła święte budynki i obsypywały je kwiatami w celu dokonania ich rytualnego oczyszczenia i przepędzenia złych mocy, które mogłyby spowodować kłótnie. Wróżenie ze snów, w których pojawiały się tīare miało ogromne znaczenie przy planowaniu ważnych przedsięwzięć, takich jak wyprawy żeglarskie. Wiele Polinezyjek wciąż uważa, że pojawienie się we śnie zamkniętego lub otwartego kwiatu tīare decyduje o płci spodziewanego dziecka.
Tīare mā’ohi ma również ważne zastosowanie w ludowej medycynie, jako składnik wielu tradycyjnych recept. Najbardziej rozpowszechnione jest jego użycie do wyrobu znanego na całym świecie oleju mōno’i, czyli wyciskanego z kopry oleju kokosowego z pierwszego tłoczenia, w którym przez minimum dziesięć dni maceruje się świeżo zerwane kwiaty tīare. Mōno’i był i jest dla Polinezyjczyków tak ważny jak dla Greków oliwa i jego zapas znajdował się w każdym domu i na wyposażeniu każdej wyprawy żeglarskiej. Doskonale chronił skórę wystawioną na działanie soli i słońca, leczył infekcje, łagodził ukąszenia komarów i żarłocznych muszek nono oraz przeciwdziałał im. Obecnie na Polinezji Francuskiej zrywa się codziennie około trzystu tysięcy kwiatów tīare, a kosmetyki wytwarzane na bazie oleju mōno’i stały się obok pereł i wanilii sztandarowym produktem eksportowym Polinezji Francuskiej.
Wycieczka na targ miejski pozwoliła nam zrozumieć jak ważna jest dla Tahiti uprawa tīare mā’ohi i jak dzięki tradycji, ta pozornie bezużyteczna roślina ozdobna zamieniła się z obiektu kultu, w ważną gałąź współczesnego przemysłu wyspiarzy. Wyjaśniło się również źródło intensywnego zapachu kwitnących wysp, który powinien być opisywany w przewodnikach żeglarskich jako ważna wskazówka nawigacyjna.
– Jestem zachwycona tym, że oni przywiązują taką wagę do tych świeżych, kwiatowych ozdób. Nawet kobiety przy kasach w supermarketach noszą codziennie kunsztowne i wcale nie tanie wieńce z tīare. To najbardziej miłujący piękno naród jaki kiedykolwiek widziałam. – ekscytowała się Karolina.
– A pamiętasz rozmowę ze Stevenem na plaży Tahuata? Nie mógł uwierzyć, jak mu opowiadałem o krajach Karaibów i Ameryki południowej, gdzie śmieci wyrzuca się z domu przez okno i zupełnie nie dba się o wygląd otoczenia. Był autentycznie zszokowany. Oni chyba mają piękno genach. Dla mnie najbardziej zaskakujące w tym wszystkim jest to, jak w niespodziewany sposób starożytna idea jakiegoś kapłana, który chciał za pomocą rytuału pogodzić swoich poddanych, zaowocowała trwałym bytem w postaci upraw rośliny, która faktycznie przynosi dobrobyt, a wraz z nim piękno i pokój współczesnej społeczności. Można śmiało powiedzieć, że tīare mā’ohi to jedna z podstaw polinezyjskiej kultury.
Poszukując korzeni kultury polinezyjskiej dobrze jest udać się na Huahine i właśnie tam skierowaliśmy dziób Sputnika III po opuszczeniu Tahiti i zlikwidowaniu nieproszonego pasażera na gapę.
Na Huahine znajduje się bardzo wiele dobrze zachowanych stanowisk archeologicznych, których pochodzenie datuje się nawet na dziewiąty wiek naszej ery. Obok licznych marae, czyli kamiennych placów, na których odbywały się ważne dla społeczności obrzędy religijne, można tam znaleźć tajemnicze budowle, na których zdaniem ostatnich kapłanów wymarłych w XIX wieku, dokonywano krwawych ofiar z ludzi. Ale poza obiektami natury religijnej, na Huahine znajdują się również bardzo ciekawe i do dziś funkcjonujące kamienne pułapki na ryby, wybudowane w niepamiętnych czasach na zalewanym morską wodą jeziorze.
Znaczenie lokalizacji i funkcji niektórych obiektów łatwiej zrozumieć, zagłębiając się w treść lokalnych legend, których strzępy dotrwały do naszych czasów.
Dawno temu, wódz Tutapuarii z królewskiej rodziny rządzącej wyspami zawietrznymi mieszkał na Huahine i miał tam córkę o imieniu Hotuhiva. Hotuhiva już od dziecka kochała się w swoim towarzyszu zabaw o imieniu Teaonuimaruia i nie wyobrażała sobie życia bez niego. Jednak pewnego dnia obowiązki wezwały wodza Tutapuraii do przeprowadzenia się wraz z rodziną na wyspę Raiatea. Hotuhiva bardzo źle znosiła rozłąkę ze swoim ukochanym. Coraz bardziej podupadała na zdrowiu, którego najlepsi medycy nie byli w stanie jej przywrócić. W końcu Hotuhiva powiedziała najstarszej i najmądrzejszej znachorce z wyspy: – Na próżno się trudzisz kobieto, bo to nie moje ciało, lecz mój umysł jest chory.
Znachorka doradziła wodzowi odesłanie córki z powrotem na Huahine. Tutapuarii poszedł za radą kobiety i wysłał dziewczynę na morze w wielkim, świętym bębnie. Niestety przeciwne wiatry zniosły Hotuhivę w pobliże wyspy Bora Bora. Kiedy katastrofa wydawała się nieunikniona wiatr odwrócił się i ku uciesze ojca zaniósł córkę prosto na Huahine. Wykończona Hotuhiva wylądowała na miejscu zwanym od tej pory Manunu czyli wielki wysiłek. Została tam schwytana przez miejscowych wojowników z wioski Maeva i oddana w ręce jej wodza, który wziął ją sobie za żonę. Szybko jednak zorientował się, że Hotuhiva nigdy nie będzie mu oddana i postanowił oddawać ją każdej nocy kolejnym swoim wojownikom. Pewnego dnia przebywający w wiosce Maeva Teaonuimaruia rozpoznał swoją dawną miłość i zabił starego wodza, by odzyskać dziewczynę. Zajął tym samym jego stanowisko i żeniąc się z Hotuhivą zapoczątkował unię i nową dynastę sprawiedliwie rządzącą wyspą. Ze szczęśliwego małżeństwa urodziło się czterech synów. Kiedy Teaonuimaruia zmarł, Hotuhiva wyszła za mąż za wodza wioski Matahiva i jemu także urodziła czterech synów. Ośmiu synów Hotuhivy podzieliło wyspę Huahinę na osiem dystryktów i podział ten utrzymał się aż do dzisiaj!
W Manunu – legendarnym miejscu lądowania Hotuhivy na wyspie – wznosi się największa starożytna budowla na wyspie. Właśnie ta, na której jeszcze w XVIII wieku składano krwawe ofiary.
W wiosce Maeva, na samym brzegu słonego jeziora znajduje się osiem kamiennych placów marae. Po jednym dla każdego dystryktu wyspy.
Gdyby tylko dziewiętnastowieczni misjonarze przybyli na Polinezję byli tak gorliwi w spisywaniu starych legend, jak gorliwi byli w dziele zastępowania zastanej kultury jedyną słuszną wizją świata, to prawdopodobnie niewiele pytań dotyczących historii wysp Pacyfiku pozostawałoby dziś bez odpowiedzi.
Z dzikiej Huahine pożeglowaliśmy na Tahaa, dzielącą razem z Raiateą tą samą, błękitną lagunę. Tym razem naszym celem była wanilia. Sputnik III zapuszczał się coraz dalej w głąb długiego na trzy mile fiordu Haamene, którego koniec ginął gdzieś między okolicznymi szczytami. Na samym końcu zatoki znajdowało się doskonałe kotwicowisko, a na nim tylko dwa inne jachty. Ukryty kawałek raju, na tej odkrytej przez garstkę turystów wyspie. Zaledwie godzinę marszu dalej, schowana za wzgórzem, wśród bujnej tropikalnej roślinności czekała na nas plantacja najlepszej na świecie wanilii.
W bramie Maison de la Vanille przywitał nas sympatyczny, starszy pan.
– Witajcie. Skąd przybywacie?
– Z odległej Polski proszę Pana. Chcieliśmy zobaczyć prawdziwą wanilię, bo u nas produkuje się tylko cukier wanilinowy. Dobry do lodów, ale całkowicie syntetyczny.
– Aaa… z kraju Papierza! Nigdy wcześniej nie spotkałem Polaków. Chętnie wszystko wam pokażę.
Sędziwy plantator był bardzo dobrym przewodnikiem. Pokazał nam swoją niewielką plantację, która w trakcie normalnego sezonu wytwarza wystarczającą ilość wanilii pierwszego sortu, by zagwarantować dostatni byt jemu i jego rodzinie.
– Niestety jak sami widzicie, obecnie nie mamy dobrych zbiorów. Ledwo mam wam co pokazać. To najgorszy rok w historii całej wyspy, która normalnie produkuje 80% bezcennej, polinezyjskiej wanilii.
– Ale co się takiego stało?
– Trudno powiedzieć. Po prostu nie ma kwiatów, a jak nie ma kwiatów to nie ma owoców. To najprawdopodobniej kwestia zmiany klimatu. Normalnie o tej porze roku powinno być znacznie chłodniej, szczególnie w nocy. A tymczasem jest gorąco i duszno jak latem. To bardzo źle dla ludzi z Tahaa. Kiedy roślina kwitnie, to zatrudniam kilkadziesiąt osób by ją zapylić, bo u nas cały proces przeprowadzają ludzie. Nie ma tu owadów ani ptaków, które mogłyby to zrobić, więc wanilia oznacza pracę. Wydaje się to mało ekonomiczne, ale nasza wanilia jest najlepsza na świecie, więc i tak uzyskujemy dobrą cenę. Po nasze zbiory przyjeżdżają najlepsi restauratorzy i hotelarze z całego świata. Najdorodniejsze i najdłuższe laski wanilii osiągające ponad dwadzieścia centymetrów kupują zazwyczaj Francuzi. Amerykanie zadowalają się mniejszymi i tańszymi.
– A jak normalnie wygląda cały proces produkcji?
– Jak widzicie na tych drzewkach, wanilia to pnącze orchidei. Kiedy zakwitnie należy ją ręcznie zapylić za pomocą specjalnego przyrządu. Kwiaty wytwarzają laski, wyglądające jak fasolka szparagowa. Te strączki zrywa się i myje w czystej wodzie, a następnie wystawia na słońce do wysuszenia. Ten proces trwa wiele dni. Krócej lub dłużej, w zależności od pogody. Potem wysuszone laski wanilii układamy na przewiewnych regałach żeby jeszcze pooddychały. Po pewnym czasie sprawdzamy ich wilgotność i jeżeli jest taka potrzeba, to jeszcze na krótko wystawiamy je na słońce. Następny krok to mierzenie i sortowanie wanilii. Na końcu jest już tylko pakowanie do drewnianych skrzyń wyłożonych plastikową folią. Ważne jest, żeby górna cześć folii nie była szczelnie zawinięta, bo zawartość skrzyni musi oddychać. Taki pakunek trafia potem na statek i jedzie w świat.
– Dziękujemy bardzo i życzymy Panu, żeby tych skrzyń było wkrótce jak najwięcej!
– Ja również dziękuję, to trafione życzenia. Cała wyspa mówi ostatnio tylko o tym, kiedy pojawią się pierwsze kwiaty.
Waniliową Tahaa dzieli od sąsiedniej Bora Bora tylko kilkanaście mil żeglugi i naszym oczywistym, kolejnym przystankiem stała się właśnie ta intrygująca wyspa, której sama nazwa niesie ze sobą obietnicę uosobienia tropikalnego piękna. To właśnie tą wyspę francuski pionier jachtingu Alain Gerbault ukochał jako swoją przybraną ojczyznę i na niej został pochowany i to właśnie tutaj Leonid Teliga był bezskutecznie swatany z córką miejscowego rybaka. Najlepszą reklamę temu wyrastającemu z laguny wulkanowi zrobili jednak amerykańscy żołnierze, którzy w oczekiwaniu na japońską ofensywę spędzili tu cztery wspaniałe lata II wojny światowej. W przeciwieństwie do swoich kolegów wysłanych w inne zakątki Pacyfiku, szczęściarze z Bora Bora nie musieli wąchać prochu, a po powrocie do domu nie mogli zapomnieć o utraconym raju i ich opina szybko zaowocowała rozwojem turystyki na wyspie.
Zupełnie niesłusznie obawialiśmy się tego, że masowa turystyka mogła zepsuć to piękne miejsce. Tutejsze luksusowe hotele wybudowane na okalających wyspę motu to w istocie kolonie małych, posadowionych na palach domków, które idealnie wpisują się w krajobraz laguny, a ich klienci korzystający z ofert all inclusive są tak zajęci wypijaniem wliczonych w cenę drinków, że niewielu z nich spotyka się poza zasięgiem baru. Poza tym sama laguna jest całkiem sporych rozmiarów i zawsze można tu znaleźć jakieś odludne kotwicowisko.
Nasze pierwsze dni na Bora Bora spędziliśmy właśnie w takim trudno dostępnym zakątku. By się do niego dostać musieliśmy pokonać karkołomny labirynt rafy koralowej. Było to stresujące i wymagające pełnego skupienia doświadczenie. Ostatecznie jednak w miarę bezpieczne, bo ani razu nie zdarzyło się, żebyśmy mieli pod kilem mniej niż metr wody. Po trzech dniach morskich kąpieli, zbierania kokosów, pogoni Bruna za pływającymi w płytkiej wodzie rayami i pisania relacji z Katiu przenieśliśmy się w pobliże stolicy wyspy i wyszliśmy do ludzi. Celem Karoliny były kartki i przepiękne polinezyjskie znaczki pocztowe, a moim wulkaniczny szczyt Pahia, górujący nad laguną. Najpierw jednak musiałem odnaleźć szlak, który miał mnie tam zaprowadzić.
– Dzień dobry, chciałem się dowiedzieć jak dotrzeć na tą górę. – zapytałem w biurze informacji turystycznej.
– Oh… to bardzo niebezpieczne i trudne. Musi pan wynająć przewodnika, bo samemu może pan zrobić sobie krzywdę. Poza tym wczoraj padało i żaden przewodnik nie zdecyduje się tam dzisiaj wyruszyć.
– Droga pani, wiem na co się piszę i na pewno poradzę sobie bez przewodnika. Proszę mi tylko powiedzieć jak dotrzeć do szlaku.
– To bardzo skomplikowane. Nie potrafię panu tego wytłumaczyć. Na pewno by się pan tam zgubił.
– Dobrze, proszę mi w takim razie przynajmniej powiedzieć gdzie jest pochowany Allain Gerbault. Podobno gdzieś tu w centrum miasteczka ale nie mogę odnaleźć tego miejsca.
– Czyj grób? Przepraszam, ale nie wiem o kim pan mówi…
Zaskoczony podwójnym niepowodzeniem postanowiłem na własną rękę poszukać szlaku. Zadanie okazało się jednak znacznie trudniejsze niż się spodziewałem. Każda pytana osoba udzielała mi zupełnie innych wskazówek i po godzinie chodzenia w tą i z powrotem prawie się poddałem. Ostatnie pytanie skierowałem do kobiety z dwójką małych dzieci.
– Może mi pani powiedzieć, czy tą drogą dojdę do szlaku prowadzącego na szczyt?
– Raczej nie, myślę że to zupełnie niemożliwe.
– Nieprawda mamo! – zawołała dziesięcioletnia dziewczynka – Oczywiście że można tam wejść! Proszę iść do końca tej dróżki, a potem skręcić w lewo za takim małym, zielonym domkiem. Potem przejdzie pan przez opuszczony ogród i dalej trzeba się wspinać przez krzaki prosto do góry. Nie jest łatwo, ale jakoś pan sobie poradzi.
Zszokowana matka patrzyła wytrzeszczonymi oczami na małą córeczkę.
– Bardzo ci dziękuję dziewczynko! Gdyby tyko dorośli nie tracili dziecięcej wyobraźni, to już dawno mielibyśmy kolonie na Marsie. – zażartowałem i ruszyłem przed siebie.
Wskazana droga nie była właściwym szlakiem, ale ostatecznie doprowadziła mnie do skrzyżowania z nim. Jego końcowe odcinki były wymagające i momentami śliskie, ale nie na tyle trudne, by do ich pokonania potrzebny był przewodnik. Szlaki podobnej trudności nanosi się na zwykłe mapy turystyczne i trekingowe na całym świecie.
Po drodze spotkałem tylko trzy osoby, które podobnie jak ja nie dały się zmylić propagandzie. Na szczycie zmęczony, ale zachwycony podziwiałem całą lagunę otaczającą wyspę.
Schodząc w dół odkryłem, że szlak zaczynał się sto metrów od biura dezinformacji turystycznej…
Podczas naszego pobytu na Wyspach Towarzystwa na całym archipelagu odbywał się doroczny festiwal zwany Heivā i Tāhiti. Tradycja tego lipcowego wydarzenia ma już 125 lat i reprezentuje stopniowe odrodzenie kultury polinezyjskiej, które rozpoczęło się po oficjalnym przejęciu wysp przez Francuzów, łagodzących wcześniejszy, restrykcyjny kurs przyjęty przez brytyjskich misjonarzy wobec nieprzyzwoitej kultury wyspiarzy.
W ramach trwającego kilka tygodni festiwalu, na wyspach odbywają się niezwykle barwne konkursy tańca, śpiewu, gry na ukulele i bębnach oraz gotowania i komponowania ozdób z tīare. Poza częścią artystyczną Heivā obejmuje też tradycyjne zawody sportowe, w dyscyplinach takich jak:
– Patia Fa, czyli rzut wykonaną z hibiskusa i zakończoną metalowym ostrzem włócznią, do umieszczonego na 7,5 metrowym słupie kokosa. Odległość od słupa wynosi 22 metry i sport ten wymaga niezwykłej zręczności. Z tego powodu uznawany tu za sport bogów.
– wyścigi Va’a, czyli dwukadłubowych kanu, obsadzonych przez jednego, trzech, sześciu a nawet szesnastu wioślarzy, ścigających się na dystansach od 1,6 mili do ponad 20 mil. W tych widowiskowych zmaganiach uczestniczą nieraz setki Va’a, a trenujący przed zawodami wioślarze to stały element polinezyjskiego krajobrazu
– przygotowywanie kopry, w którym uczestniczą trzyosobowe zespoły, mające za zadanie w jak najkrótszym czasie porąbać toporem określoną ilość kokosów, wydobyć z nich miąższ i wrzucić go do wora
– podnoszenie wysmarowanych olejem mōno’i głazów, ważących w zależności od kategorii od 80 kg do 150 kg. Zadaniem siłaczy jest podniesienie i jak najdłuższe utrzymanie w górze śliskiego kamienia
– wyścigi tragarzy owoców, dźwigających zawieszone na długich kijach kiście bananów, pomarańczy, ananasów, chlebowców, taro lub kokosów, ważące od 15 kg do 50 kg. Biegacze muszą wystartować w czterech biegach. Trzykrotnie na dystansie 535 metrów i raz na dystansie 100 metrów.
– wspinaczka na czas na palmę kokosową
Wyspą, na której odbywa się największa Heivā jest oczywiście Tahiti, ale nam bardziej podobały się kameralne uroczystości, których świadkami byliśmy na Bora Bora, gdzie nikt nie starał się stworzyć przedstawienia dla zamkniętych w hotelach turystów, którzy stanowili tylko niewielki odsetek widowni.
Dzień przed naszym opuszczeniem wyspy festiwal zakończył się, a wybudowane dla jego potrzeb budy z jadłem i muzyką zaczęły znikać z głównego placu miasta, odsłaniając nam duży grobowiec, o który wcześniej pytałem w znajdującym się zaledwie dwadzieścia metrów dalej biurze informacji turystycznej.
Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Rodzina, Heniu, Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team
Apia, Samoa 14.08.2017 r.