Sputnikiem dookoła Ziemi – Trzy światy


Opuszczając w połowie sierpnia Polinezję Francuską i ustalając plan rejsu na najbliższe tygodnie musieliśmy podjąć kluczową decyzję dotyczącą całego najbliższego roku, lub nawet dwóch. – W zasadzie mamy do wyboru tylko dwie główne strategie. – Poinformowałem Karolinę po długich godzinach spędzonych nad mapami i locjami. – Albo zgodnie z pierwotnym planem pożeglujemy przez Tonga i Fiji w stronę Nowej Zelandii, gdzie zatrzymamy się na sześć miesięcy i przeczekamy sezon huraganów, albo szybką ścieżką opuścimy Pacyfik przez Samoa i Nową Kaledonię lub Vanuatu, by przed pierwszymi cyklonami znaleźć się przynajmniej w rejonie Indonezji. W pierwszym przypadku nie wrócimy do Europy wcześniej niż na wiosnę 2019, natomiast w drugim moglibyśmy być w domu mniej, więcej w czerwcu 2018.
– Bardzo bym chciała zobaczyć Nową Zelandię, więc nie mam nic przeciwko temu, żeby spędzić tam pół roku. No i potem nie musielibyśmy się tak spieszyć, z pozostałymi archipelagami przed kolejnym sezonem huraganów.
– Mi też ta wersja najbardziej odpowiada, jednak jeżeli tak zrobimy, to będziemy musieli rozwiązać parę problemów i niestety wszystkie z nich sprowadzają się do kasy. Nie możemy już pozwolić sobie na kolejne dwa lata rejsu bez odbudowania zapasów i budżetu. Całe sześć miesięcy dozwolonego pobytu w Nowej Zelandii musiałbym spędzić w pracy i to najlepiej bardzo dobrze płatnej, żeby wystarczyło na dwa lata życia i utrzymania jachtu. Na legalną pracę nie mam tam co liczyć, a z robotą na czarno nie ma nigdy nic pewnego. Zapasy się skończą, a łajba będzie wymagała wyciągnięcia na ląd i konserwacji dna. Nie wspomnę już o szybko zużywających się linach, blokach, żaglach i cholera wie czym jeszcze. Mogłoby się okazać, że po tych kilku miesiącach wizy nam się skończą, a nie będziemy mogli ruszyć dalej. To byłaby katastrofa.
Najrozsądniejsze wydaje mi się kontynuowanie żeglugi, póki jacht jest sprawny i zaprowiantowany na najbliższe kilka miesięcy.
– Ale wtedy opuścimy kawał Pacyfiku! Nie wiadomo czy kiedykolwiek tu jeszcze wrócimy…
– Niestety. Będziemy zmuszeni ominąć niektóre archipelagi i spędzić sporo czasu na długich przelotach, ale dzięki temu znajdziemy się w Indonezji przed końcem października, na Sri Lance w drugiej połowie listopada, a Morze Czerwone i Kanał Sueski będzie można przeskoczyć w styczniu, kiedy warunki do żeglowania są tam najlepsze. Biorąc pod uwagę stan jachtu i naszych finansów, wydaje mi się to najbardziej logiczne.
Skomplikowaną decyzję konsultowaliśmy z rodziną i znajomymi. Nasz wspólnik Heniu napisał:
– Potrzebowalibyście dwóch żyć, żeby zobaczyć wszystko co jest po drodze! Znam takich co wydają więcej na dwa tygodnie wakacji niż wy na rok żeglowania, tylko że oni nigdy nie doświadczą tego co wy. Wybierzcie coś z tego co jest na trasie i posiedźcie dłużej na tych kilku wyspach. Nie ma czego żałować.
Przez kilka dni trawiliśmy temat, po czym zdecydowaliśmy, że zrezygnujemy z Nowej Zelandii, a na Pacyfiku zatrzymamy się jeszcze tylko w trzech miejscach. Na Samoa, francuskiej wyspie Wallis i na Melanezyjskim Vanuatu. Ostatecznie ze względu na ryzyko malarii, Vanuatu zmieniliśmy na Nową Kaledonię. Tym sposobem nasze ostatnie dwa miesiące na Pacyfiku przeznaczyliśmy na odwiedziny trzech oddalonych od siebie o setki mil, zupełnie różnych światów.

Samoa

Prawie 1200 mil i niespełna dwa tygodnie żeglugi dzielą Bora Bora od Samoańskiej wyspy Upolu. W połowie drogi można jednak próbować zatrzymać się na legendarnym atolu Suvorov zamieszkanym jedynie przez dwóch spragnionych towarzystwa strażników parku narodowego. Postanowiliśmy ich odwiedzić, ale tym razem przeliczyliśmy się. Dobra do tej pory pogoda zaczęła się psuć i już dwie doby przed planowanym lądowaniem stało się jasne, że w ciągu najbliższych dni kotwiczenie w lagunie będzie ryzykowne lub nawet niebezpieczne. Obraliśmy bezpośredni kurs na Upolu i skoncentrowaliśmy się na urokach żeglugi, czyli czytaniu, jedzeniu, spaniu, zabawianiu Bruno i… łowieniu ryb. Problem z wędkowaniem na Pacyfiku polega na tym, że albo przez wiele dni nie można złowić niczego, albo łowi się jedną wielką sztukę, którą trudno jest zjeść lub zakonserwować. Nam szczególnie dopisywały koryfeny, które mimo że pyszne, szybko się przejadły. Żałowaliśmy, że nie posiadamy zamrażarki, która pozwoliłaby zmagazynować spory zapas filetów na później. W obliczu okresowych klęsk urodzaju pozostawało nam jedynie solenie i suszenie mięsa. Ten sposób świetnie się sprawdza na pełnym morzu, gdzie nie ma much, a tropikalne słońce mumifikuje wszystko co się przed nim nie chowa. Wymoczone w morskiej wodzie, a następnie zasolone i suszone przez dziesięć dni płaty mięsa można potem przechowywać przez wiele miesięcy. Po namoczeniu i odsoleniu taką rybę da się przygotować na setki sposobów. Warto tu wspomagać się starymi portugalskimi przepisami na bacalao, lub kuchnią kreolską.
Podczas połowów odkryliśmy jednak, że nie wszystkie złowione sztuki nadają się do jedzenia. Praktycznie co druga ryba była zainfekowana pasożytami. W przewodzie pokarmowym znajdowaliśmy glisty i tasiemce, których wągry można było znaleźć też głęboko w mięśniach. Nigdy wcześniej nie czytałem ani nie słyszałem o takiej skali tego zjawiska, więc zastanawialiśmy się czy przypadkiem nie jest to kolejny problem spowodowany przez współczesną cywilizację. Na wszelki wypadek wszystkie podejrzane sztuki wyrzucaliśmy do morza i zrezygnowaliśmy zupełnie z przygotowywania naszej ulubionej, surowej ryby po polinezyjsku.
Do Apia dotarliśmy w piątek po południu. Teoretycznie na styk, by zdążyć z odprawą. Natychmiast wywołałem przez radio urzędnika odpowiedzialnego za całą procedurę.
– Przykro mi, ale oficera zajmującego się odprawami nie ma już w biurze. W soboty i niedziele nie obsługujemy jachtów, więc będziecie musieli pozostać na kotwicowisku aż do poniedziałku.
– Czy to znaczy, że po dwóch tygodniach na morzu, przez kolejne trzy dni nie możemy nawet wyjść na spacer ani do sklepu?
– Potwierdzam, nie macie zezwolenia by schodzić na ląd. No i jeszcze jedna rzecz. W poniedziałek jest dzień ojca, więc musicie poczekać aż do wtorku. Życzę miłego weekendu.
Odkładając mikrofon błyskawicznie rozważyłem szybkie podniesienie kotwicy i pożeglowanie dalej na Wallis.
– Słyszałaś to Karolina?! Oni chyba oszaleli! Mamy kwitnąć w tym upale przez najbliższe cztery dni? Nie ma mowy. Jak nie potrafią przyjmować gości to do diabła z tą wyspą. Wiatr jest dobry, pojutrze będziemy na Wallis.
– Poczekaj chwilę. Może jest jakieś inne wyjście? Skoro już tu jesteśmy to szkoda byłoby od razu odpływać. Może nikt nie będzie robił problemu jak mimo wszystko wylądujemy?
– Może nie, a może dopierdzielą nam karę. Z drugiej strony… czytałem w przewodniku, że mają tu bardzo dobre i tanie piwo. Przypłynąć w nowe miejsce i nie wypić zimnego lokalnego piwka to profanacja żeglowania. Wiem co zrobimy. Zwoduję ponton i popłynę sam, pod pretekstem wizyty w kapitanacie. W marinie dowiem się czy mogą być z tego kłopoty i przy okazji skoczę do marketu po jakieś owoce i piwo. Jak wszystko pójdzie gładko to wieczorem wylądujemy razem.
Po godzinie wróciłem z dobrymi nowinami i pełnym plecakiem.
– Ludzie z mariny uważają, że władze są raczej zrelaksowane. Nie powinno być problemów. Przy okazji porozmawiałem z jednym taksówkarzem. Za cenę niższą niż wynajęcie auta może nam zrobić całodniową wycieczkę po wyspie.
Po degustacji lokalnych piwek doszliśmy do zgodnej opinii, że najlepsze z nich to Taula. Drugie miejsce przyznaliśmy marce Vailima Export, a trzecie Vailima Lager. W radio leciała lokalna muzyka, która od razu przypomniała nam o czasach niemieckiej kolonizacji Samoa.
– Kurde, pierwszy raz słyszę radio, w którym amerykańskie country puszcza się na zmianę z niemieckimi marszami i jodłującymi Polinezyjczykami! Czegoś takiego absolutnie się nie spodziewałem! – komentowałem pokładając się ze śmiechu.
Wieczorem zabraliśmy Bruno na obiecane lody. Spacerowaliśmy po stolicy, noszącej jeszcze ostatnie ślady kolonialnej architektury Keisera.
– Tu musiało być kiedyś jak w niemieckim Ahlbecku. – Zauważyła Karolina – Szkoda, że większość z tych drewnianych budynków już się rozleciała. Za kilkanaście lat te ostatnie pewnie też znikną.
Na niedzielę zaplanowaliśmy wycieczkę z zaprzyjaźnionym taksówkarzem. Po opuszczeniu granic miasta natychmiast znaleźliśmy się w krainie, gdzie obowiązuje Fa’a Samoa, czyli wypracowany przez pokolenia styl życia samoańskiego społeczeństwa.
Fa’a Samoa składa się z trzech głównych elementów. Są nimi: matai (wodzowie), aiga (rozszerzona, wielopokoleniowa rodzina) oraz kościół.
Każda wioska składa się z wielu aiga, które dzierżą zwyczajowe prawa do ziemi i są reprezentowane przez swoich matai. W 362 samoańskich wioskach jest aż 18 tysięcy matai. Tradycyjna władza w wioskach powierzona jest głównemu wioskowemu matai, a centralną strukturą każdej wioski jest Fale Fono, czyli dom, w którym wszyscy matai z wioski spotykają się by dyskutować o najważniejszych sprawach.
– Talla! – Zawołałem do naszego kierowcy – Nigdy w życiu nie widziałem tylu kościołów! Dlaczego nawet w najmniejszej wiosce jest ich kilka?
– Jeśli dobrze się przyjrzysz, to zobaczysz, że każdy z nich reprezentuje inne wyznanie. Samoańczycy są bardzo religijni, ale mamy tu chyba wszystkie odmiany religii i wyznań jakie występują na świecie. W niektórych wioskach przeważa jedno wyznanie, w innych kolejne, a w niektórych są wszystkie i każdy chce mieć swoją świątynię.
– Nie macie z tego powodu konfliktów religijnych?
– Raczej nie. Kościoły rywalizują o wiernych ale jakoś wszyscy się dogadują. Ja na przykład jestem protestantem, a moja żona to katoliczka i nie mamy z tym problemu. Nie znajdziesz tu jednak muzułmanów. Islam jest oficjalnie zabroniony przez państwo.
Na dowód różnorodności religijnej Tala zawiózł nas do najdziwniejszej świątyni na wyspie, znajdującej się na terenie ogromnego, pięknie utrzymanego ogrodu.
– Co to jest za kościół? – Zapytałem.
– Przyznam się szczerze, że sam nie wiem. Wyznawcy jakiejś dziwnej religii wybudowali go tutaj jako dar dla ludzkości i utrzymują świątynię wraz z całą posiadłością. Nie znam nawet nikogo, kto by do nich należał. Ale chcieli zbudować, to zbudowali, a wstęp jest wolny dla każdego.
Wewnątrz efektownego obiektu przeczytałem, że jest to jedna z ośmiu wybudowanych na świecie świątyń Bahá’í.
– Co to za religia? – Spytała mnie Karolina.
– Nie chcę wyjść na niedouczonego ignoranta, ale muszę przyznać, że pierwsze słyszę. No cóż, cokolwiek kazało tym ludziom wybudować się właśnie tutaj, musiało być poparte ciężką gotówką. Przecież to koniec świata!
Nasz taksówkarz obwiózł nas następnie po kilku luksusowych hotelach z plażowymi domkami na palach. Zahaczyliśmy nawet o pole golfowe, gdzie grywa jakiś bardzo słynny aktor, o którym nie mieliśmy zielonego pojęcia. W końcu Karolina pierwsza powiedziała po polsku to, co myśleliśmy obydwoje.
– Mateusz, możesz go dyskretnie zapytać po jaką cholerę wozi nas po tych ośrodkach? Jakbyśmy byli zainteresowani takim rodzajem wypoczynku, to przylecielibyśmy tu samolotem i pili drinki pod parasolem.
– Z ust mi to wyjęłaś. Właśnie się zastanawiałem o co mu chodzi i zrozumiałem, że on po prostu widzi jak turyści z Australii i Nowej Zelandii wybierają te miejsca i myśli, że przybysze z dalekiego świata właśnie tego szukają. Chciał nam po prostu pokazać wszystko to co najlepsze na wyspie.
Przeszedłem na angielski.
– Talla, mam do ciebie prośbę. Nie zawoź nas proszę do kolejnego hotelu. Wiem, że to bardzo fajne miejsca, ale chcielibyśmy zobaczyć wyspę tak, jak widzą ją jej mieszkańcy. Pokaż nam raczej gdzie i jak spędzacie wolny czas i zabierz nas w jakieś piękne, naturalne miejsca. Jestem pewien, że ich tu nie brakuje.
Lekko zbity z tropu kierowca pomyślał chwilę, po czym oznajmił, że już wie dokąd nas zabrać. Po kolejnych kilku kilometrach zatrzymaliśmy się na stromym, skalistym wybrzeżu, będącym w rzeczywistości zastygłym polem lawy, która spływając do Pacyfiku uformowała niezwykłe kształty, o które rozbijały się morskie fale.
Kawałek dalej Talla zwrócił naszą uwagę na mijane ruiny.
– Kilka lat temu była tutaj urocza wioska Saleapaga. Pewnego poranka na całej wyspie poczuliśmy niewielkie trzęsienie ziemi. Nic, do czego nie bylibyśmy przyzwyczajeni, więc początkowo obyło się bez emocji. Jak widzicie ta wioska z jednej strony graniczy z plażą, a z drugiej ze stromym, klifem. To tylko wąski pasek lądu wciśnięty między wysoką skałę, a morze. Mimo wstrząsu dzieci z wioski jak zwykle wyszły do szkoły, a dorośli wzięli się do pracy. Chwilę później morze gwałtownie cofnęło się z plaży odsłaniając rafę, by zaraz potem wrócić w postaci kilkumetrowej fali tsunami. Fala nie była ogromna. Miała może ze trzy metry, ale na tym wąskim pasie lądu jej działanie okazało się katastrofalne. Przerażeni mieszkańcy nie mieli absolutnie dokąd uciekać. Zginęli prawie wszyscy, którzy byli na miejscu. Całe wielopokoleniowe rodziny przestały istnieć, wszystkie domy uległy zniszczeniu. Te puste place pod klifem to miejsca, gdzie mieszkali ludzie. Pojedyncze ocalałe osoby i krewni ofiar zaczęli ostatnio wracać do wioski, ale już nigdy nie będzie tu tak jak kiedyś. W naszym bardzo rodzinnym społeczeństwie taka tragedia to rana, która nigdy się nie zabliźni. Żałoba trwa już kilka lat.
W innych wioskach, mieliśmy okazję zobaczyć jak wygląda harmonijne życie codzienne Samoańczyków, którzy swój czas wolny od pracy spędzają głównie z rodzinami, w obrębie gospodarstw składających się obowiązkowo z dwóch domów. Zamkniętego i otwartego.
Dom zamknięty to przeciętny, współczesny dom, jaki można spotkać w całej strefie tropikalnej świata. Parterowy, murowany, kryty blachą, przewiewny, niezbyt duży, wyposażony we wszystkie podstawowe wygody. W tym domu rodzina ma swoje zaplecze, bezpieczne schronienie oraz prywatność.
Dom otwarty to coś, z czym nie zetknęliśmy się nigdzie indziej. Stanowi on rodzaj wiaty, wzniesionej zazwyczaj na drewnianych palach, choć w najnowszych konstrukcjach używa się także innych materiałów. Budynek jest całkowicie pozbawiony ścian, zarówno zewnętrznych jak i wewnętrznych, a jego podłoga znajduje się około metra powyżej poziomu terenu. W tym domu wielopokoleniowa rodzina spędza w cieniu swój wolny czas i zaprasza do niego wszystkich krewnych i znajomych. Leniwe spotkania przy lokalnych przysmakach, wylegiwanie się na drewnianej podłodze i całodniowe debaty są tu podstawową i najwyżej cenioną rozrywką.
– Zobaczcie sami. Szczęśliwa, duża rodzina, zajadająca lody w niedzielne popołudnie. Czyż nie jest to wspaniały widok? – Rozpromieniony Talla wskazał na jeden z mijanych po drodze domów otwartych. – Pracowałem kiedyś w Nowej Zelandii, ale wróciłem na Samoa właśnie ze względu na to. W naszym społeczeństwie wszystko jest poukładane i każdy może dobrze żyć. Wystarczy przestrzegać zasad. Jedzenia jest pod dostatkiem, i każdy ma dach nad głową. Dzieci mieszkają z rodzicami nawet po ślubie i opiekują się nimi aż do śmierci. Dopiero wtedy mogą w pełni decydować o swoim losie, ale mało kto ośmieliłby się kwestionować rady starszych lub wodza. Wszelkie spory są bardzo źle widziane, a przestępczość jest u nas znikoma. Niektórzy amerykanie przysyłają tu swoje trudne dzieci, z którymi sobie nie radzą. Rok na Samoa jest dla nich lepszy niż setki wizyt u psychologa czy czasem pobyt w poprawczaku.
Zastanawialiśmy się z Karoliną nad tym, czy odnaleźlibyśmy się w takim idealnym społeczeństwie.
– Teoretycznie wszystko wygląda dobrze. Znasz swoje miejsce w szeregu, robisz to, czego od ciebie oczekują i masz kupę czasu na jedzenie, picie i leżenie pod palmą. Może byśmy się tu przeprowadzili? – Zażartowałem.
– Jasne, tylko pamiętaj o tych wszystkich nakazach, zakazach i tabu, o których mówił wcześniej Talla.
– Masz na myśli na przykład zakaz chodzenia po wiosce między godziną 18 a 19 w czasie modlitwy, zakaz chodzenia w szortach po wiosce, konieczność każdorazowego pytania i płacenia wodzowi za wejście na plaże, za parkowanie auta gdziekolwiek i za rzucanie kotwicy, obowiązkowe chodzenie do kościoła i jego utrzymywanie, obowiązkowe składanie niedzielnych darów wodzowi, obowiązkowe utrzymywanie drogi i pobocza prowadzącego do wioski, zakaz zbliżania się z dzieckiem do baru, zakaz wprowadzania dzieci poniżej 12 roku życia na pola golfowe, brak możliwości zakupu ziemi czy domu, którymi sprawiedliwie dysponuje wódz, no i żeby było ciekawiej, na oficjalne spotkania musiałbym chodzić w lavalava. Myślisz że do twarzy mi w spódnicy?
– Niektóre fasony są całkiem spoko. W ich przypadku ten system nieźle funkcjonuje, ale dla nas jest to jednak przepaść kulturowa. Wątpię, żeby przeciętny człowiek z zachodu mógł się tu naprawdę zadomowić.
Przedostatnim punktem naszej wycieczki był obiad w przydrożnej jadłodajni, serwującej lokalne dania. Zgłodniali klienci przez dłuższy czas krążyli wokół suto zastawionego baru przypominającego „szwedzki stół” i czekali na dany sygnał, którym był odpowiedni rytm wybity na bębnie przez kucharkę.
Paaam, ta, ta, ta, ta, ta, ta, paaam, padam, pam, pam!
Wszyscy na wyścigi ustawili się w kolejce. Pośpiech nie był konieczny, bo pieczonego prosiaka, duszonych ośmiornic, węgorzy, smażonych kurczaków, peklowanych szynek, marynowanych tuńczyków i wielu innych mięsiw, sałatek i bulw było pod dostatkiem. Nam najbardziej smakował zapiekany w łupinie kokosa krem z tuńczyka i mleka kokosowego oraz palusami, czyli zapiekany w liściach taro krem kokosowy.
– Smakowało? – Zapytał najedzony i zadowolony Talla.
– Rany chłopie, to było naprawdę wspaniałe! Wasza kuchnia jest doskonała! Jestem pełny, chociaż i tak zjadłem mniej niż połowę tego, co inni goście. Samoańczycy mają apetyty!
– Tak, uwielbiamy sobie dobrze podjeść. Dlatego jesteśmy tacy duzi! – Słusznie zauważył nasz przewodnik.
Ukoronowaniem naszej wyprawy była wizyta w parku To Sua Ocean Trench, utworzonego wokół niezwykłego kompleksu naturalnych, podziemnych basenów zalewanych morską wodą oraz przybrzeżnych jeziorek, powstałych w nieckach zastygłej lawy. Ten naturalny aquapark jest ulubionym terenem rekreacyjnym mieszkańców Upolu.
O zachodzie słońca zadowoleni i zmęczeni wróciliśmy do Apia. Na zakończenie objazdu nie obyło się niestety bez próby podbicia ustalonej z góry ceny, ale moja stanowcza reakcja zaskoczyła kierowcę, przyzwyczajonego do akceptujących wszystko amerykanów. Ostatecznie w dobrych nastrojach pożegnaliśmy się z Talla i wróciliśmy na jacht.
Kolejnego dnia podczas spaceru podszedł do nas mężczyzna, który pytał o nasze wrażenia z Samoa. Po krótkiej i sympatycznej rozmowie przedstawił się jako trener narodowej drużyny piłkarskiej oraz… urzędnik celny, który we wtorek będzie oczekiwał nas w swoim biurze.
– Oczywiście! Wybieram się do pana już od piątku ale przez ten weekend i święto nie było takiej możliwości…
– Nie ma sprawy, wiem o was wszystko, jakoś to załatwimy… A tak przy okazji, moja drużyna piłkarska wybiera się niedługo na mecz do Europy, ale mamy strasznie napięty budżet… W zasadzie to jesteśmy pod kreską! Bardzo by pomogło, gdyby zdecydował się pan na jakiś hojny datek. Każde kilkaset dolarów się przyda. – Mężczyzna wyjął swój zeszyt i pod kolejnym numerem zaczął notować nowy datek.
– Tak się składa, że nie mam przy sobie gotówki, więc proponuję dokończyć tą rozmowę jutro w biurze. Zastanowimy się co możemy dla pana zrobić.
Zaskoczony rozmówca schował swój kajet i pożegnaliśmy się nieco chłodniej.
– No to teraz nas przyciśnie… To bezczelna próba wyłudzenia! – Skomentowała Karolina.
– Rzeczywiście kiepsko to wygląda, ale ja nie jestem przekonany, czy ten gość jest tym, za kogo się podaje. Tak czy inaczej nie chcę ryzykować. W zasadzie to przez ten weekend zobaczyliśmy już wszystko na czym nam najbardziej zależało. Proponuje zrobić szybkie zakupy i o zmroku podnieść kotwicę.
– Chcesz uciec bez odprawy?
– Oczywiście! Oficjalnie nigdy tu się nie zameldowaliśmy, więc nic się nie stanie, jak się nie odmeldujemy. Dzisiaj jest dzień ojca. Wszyscy faceci żłopią piwsko i chińską wódkę, a do tego zanosi się na ulewę. Nikt nie zauważy jak odpływamy, a jutro będziemy już w połowie drogi na Wallis.
W strugach ulewnego deszczu i całkowitym zaciemnieniu wymknęliśmy się z kotwicowiska. W lokalnym radio polinezyjski Anton aus Tiroll rozkręcał się z jodłowaniem. Nasza niezwykła wizyta na Samoa dobiegła końca.

Wallis

Jeszcze kilka miesięcy temu nie miałem pojęcia, że istnieje wyspa Wallis i że wraz z tworzącą tą samą jednostkę administracyjną Futuną, jest to w tym rejonie Pacyfiku najdalej na zachód wysunięte terytorium zamieszkiwane przez etnicznych Polinezyjczyków. Obie wyspy należą do Francji i francuski jest tu głównym językiem. Wallis czyli Uvea jest otoczona przez jedną z najpiękniejszych lagun na Pacyfiku, jednak jak do tej pory nie padła ofiarą turystyki. Nie zawija tu także zbyt wielu żeglarzy. Położona z dala od ubitych szlaków skutecznie schowała się przed światem i wykształciła charakter odrębny od wszystkich okolicznych wysp. Chyba tylko filateliści pamiętają o jej istnieniu, dzięki emitowanym tu co roku kolekcjom unikatowych znaczków.
Po wejściu do rozległej laguny żeglowaliśmy jeszcze dobre dwie godziny zanim zakotwiczyliśmy wśród raf, w pobliżu stolicy wyspy Mata Utu. Z daleka liczyliśmy wieże ogromnych kościołów.
– To niewiarygodne! Mieszkańcy tej małej wyspy postanowili chyba wygrać mistrzostwa świata w ilości wybudowanych kościołów w przeliczeniu na jednego mieszkańca. Już na oko widać, że zostawiają Samoa daleko w tyle.
– Tak, ale popatrz na architekturę. – Dodała Karolina. – Jest tu wieża z Pizy, Disnyland, Notre Dame i kilka bazylik rodem z Rzymu i Jerozolimy.
Po drodze widzieliśmy też, że byliśmy w tym czasie jedynymi żeglarzami na wyspie. Wylądowaliśmy przy długim betonowym molo, na końcu którego mieścił się mały port wraz budynkami administracyjnymi, nad którymi powiewały flagi Francji i Unii Europejskiej.
– Nie spodziewałem się zobaczyć tu flagi Unii. To miłe. Jesteśmy tak daleko od Europy jak to tylko możliwe, a jednak lokalni posiadacze europejskich paszportów szanują ten symbol bardziej niż zakompleksieni liderzy naszego państwa znajdującego się w sercu Europy.
– Bo mają jaskrawe porównanie z sąsiednimi wyspami, gdzie poziom życia jest niższy i których obywatele potrzebują wizy by ruszyć się gdziekolwiek poza granice własnego podwórka.
Odprawa w budynku żandarmerii poszła sprawnie, miło i bez nadmiernych formalności.
Skromne miasteczko wyglądało na spokojne i prawie opustoszałe. Najwięcej mieszkańców spotkaliśmy w lokalnym supermarkecie i na boisku, na którym odbywał się właśnie mecz krykieta. Kiedy oglądaliśmy imponujący budynek wybudowanej z bloków koralowca katedry podeszło do nas pochodzące z Francji starsze małżeństwo.
– Dzisiaj jest tutaj pusto, ale jeżeli przyjdziecie w niedzielę rano, to zobaczycie prawie wszystkich mieszkańców z królem na czele. Po wspólnym nabożeństwie cała wyspa składa królowi dary z pieczonych świń. W ubiegłym tygodniu naliczyłam ich aż dwanaście!
– Mieszkają tu państwo na stałe?
– Nie, tylko trzy miesiące. Na szczęście! Mąż jest chirurgiem i dostał pracę w tutejszym szpitalu. W ten sposób możemy podróżować i zwiedzać jednocześnie. Tym razem trafiliśmy tutaj. To piękna wyspa, ale po dwóch tygodniach nie bardzo wiadomo co ze sobą zrobić… Brakuje tu atrakcji. Nie ma już nawet plaż, bo mieszkańcy wybrali z nich cały piach na budowę tych wszystkich kościołów. To jakieś szaleństwo!
– Ale czy nie wystarczyły by im dwa lub trzy kościoły na całą wyspę?
– Nie… Oni wierzą, że w ten sposób okazują swoją wiarę i podkreślają siłę poszczególnych wiosek. W zeszłym miesiącu skończyli kolejną świątynię z drugiej strony wyspy. Jest ogromna! By ją zbudować zaczęli nawet wyprawiać łodzie po piasek z plaż przy okolicznych motu i z rafy.
– Przecież w ten sposób zniszczą rafę, która chroni wyspę przed sztormowymi falami. To najkrótsza droga do autodestrukcji.
– Oczywiście, ale oni tego nie chcą słuchać. Na punkcie wiary są przewrażliwieni. Uważajcie, bo za jakikolwiek żart na temat religii lub króla zostaniesz zamordowany!
– Zamordowany?
– Tak! Oni są zazwyczaj bardzo spokojni i grzeczni, ale jeżeli ich obrazisz, to z zimną krwią cię zabiją, by chwilę potem zgłosić się na żandarmerię. Musisz mieć respekt dla króla i religii, inaczej źle skończysz.
– Sporo już państwo wiedzą na temat wyspy. Może spotkalibyśmy się gdzieś jutro i porozmawiali. To wszystko bardzo nas interesuje.
Umówiliśmy się na piwo w jedynej małej restauracji w wiosce Gahi, gdzie postanowiliśmy przestawić Sputnika III. Tamtejsze kotwicowisko było znacznie lepiej osłonięte i bardziej malownicze niż to przy Mata Utu.
Na umówione spotkanie nasi nowi znajomi zaprosili też żywiołową Niemkę po siedemdziesiątce, która na wyspie mieszka już 25 lat.
– Jak to miło porozmawiać w końcu po niemiecku! – Cieszyła się gawędząc z Karoliną. – Mieszkam na Wallis, bo mój mąż stąd pochodzi. Był oficerem we francuskiej armii i poznaliśmy się we Francji, kiedy tam stacjonował. Na emeryturze postanowił wracać do rodzinnych stron i zabrał mnie ze sobą. Bardzo mi się tu podoba i po tych wszystkich latach nie mogłabym już żyć w Europie, chociaż na początku nie było mi łatwo. Nadal nie jest lekko, bo jako kobieta bez względu na wiek mam tu sporo obowiązków. Prowadzę salon optyczny w Mata Utu, ale poza pracą zawodową muszę zajmować się naszym małym gospodarstwem. Dbać o uprawy, karmić świnie i kaczki. W tym społeczeństwie rządzą mężczyźni. Musiałam się z tym pogodzić i tyle. Jeżeli chcecie zobaczyć jak żyjemy, to mam dla was wszystkich propozycję. Zapraszam do mnie na kawę. Są dwa samochody, jakoś się zabierzemy.
Po krótkiej przejażdżce byliśmy na miejscu. Zanim weszliśmy na posesję otrzymaliśmy krótką instrukcję.
– Musicie wiedzieć, że odwiedzacie rodzinę królewską. Proszę bez żadnych komentarzy politycznych i żartów z religii lub króla. Na naszej działce są dwa domy. Z tyłu mieszkam ja z mężem, a z przodu mieszka brat męża z rodziną. Jego najmłodszy syn będzie miał niedługo pierwszą komunię, więc cała rodzina i ludzie z wioski pomagają właśnie rozbudować dom dla potrzeb planowanego przyjęcia. To praca społeczna i jedynym wynagrodzeniem za nią jest jedzenie i alkohol. W tej chwili jest pora posiłku, więc jeśli was zaproszą to nie wypada odmawiać ani jedzenia ani picia.
Wesołe towarzystwo ucztujące na budowie nie mogło odmówić sobie przyjemności poznania dziwnych gości naszej gospodyni. Podczas degustacji prosiaka pieczonego w piecu ziemnym, ryb duszonych w mleku kokosowymi i całkiem niezłego francuskiego wina tłumaczono nam jakim systemem buduje się tu domy.
– Tutaj nie musisz być bogaty żeby zbudować dom. Nie musisz też brać kredytu na połowę życia. Musisz po prostu dogadać się z rodziną i poprosić o odstąpienie kawałka działki, następnie w banku dostajesz roczny kredyt na cement, zbrojenie, drewno i blachę. Robociznę dostajesz za darmo. Cała wioska będzie budowała ten dom razem z tobą w zamian za jedzenie. Innym razem to ty pomożesz sąsiadom. W ten sposób bez większego wysiłku praca jest skończona po kilku miesiącach i nikt nie musi się zadłużać.
Po posiłku opuściliśmy ekipę budowlaną i przeszliśmy do sąsiedniego domu na obiecaną kawę i obchód gospodarstwa.
– Uprawiamy tu ananasy, papaje, banany, grejpfruty, cytryny i wiele innych owoców i warzyw, które owocują kilka razy w roku. Chlebowca i kokosów jest tyle, że karmimy nimi świnie. Mamy ich około dwudziestu. Na Wallis mężczyzna jest nikim i nie znajdzie żony jeżeli nie ma przynajmniej czterech świń. Mam do was prośbę, pomóżcie mi nazrywać liści manioku. Myślę że nasze świnki zasłużyły dzisiaj na sałatkę.
– A co rośnie za tym żywopłotem? – Zapytałem.
– Tam? Ach… tylko kwiaty. To teren tabu. Posadziłam tam kwiaty bo w tym miejscu znajduje się masowy grób. Głównie rodzina mojego męża i ludzie z wioski. Kilkadziesiąt lat temu na wyspie było dwóch królów, którzy nie mogli się dogadać więc wybuchła wojna. Teraz jest tylko jeden.
– To straszne, ale przynajmniej teraz jest spokój prawda?
– Nie do końca… Ten drugi król był dziadkiem mojego męża i jego rodzina przegrała. Powiedzmy, że w chwili obecnej jest pokój, ale nie wiele trzeba by coś wybuchło. W razie awantury żandarmeria i policja będą jak zwykle udawać, że o wszystkim dowiedzieli się po fakcie.
Zachwycony Bruno karmił świnie liśćmi manioku i podziwiał kolorowe kwiaty ananasa. Po porze karmienia kaczek wypiliśmy jeszcze pożegnalną lemoniadę ze świeżych cytryn i obładowani bananami zostaliśmy odwiezieni na jacht przez znajomego chirurga.
– Niestety musimy już jechać. – Oznajmił kierowca. – Za chwilę zaczyna się mecz krykieta i muszę być w szpitalu. Nie macie pojęcia jakie paskudne urazy głowy zdarzają się podczas tej gry. Z drewnianymi pałkami i drewnianą piłką nie ma żartów.
Na kolejny dzień mieliśmy zaplanowane wielkie pranie, które nazbierało nam się podczas ostatniego przelotu. W wiejskiej świetlicy znajdującej się tuż przy nabrzeżu zapytaliśmy o możliwość skorzystania z kranu, znajdującego się na rogu budynku. Kobiety wyplatające maty z liści pandana i kolorowych wstążek wyraziły na to zgodę i pokazały nam gdzie znajduje się główny zawór wody.
Kiedy byliśmy w trakcie naszej pracy jedna z kobiet pojawiła się z niezadowoloną miną.
– Przykro mi, ale musicie natychmiast przerwać.
– Ale co się stało? Przed chwilą nie miała pani nic przeciwko temu. – Zapytałem.
– To nie moje polecenie. To od wodza. Nie mogę z tym dyskutować. Wódz powiedział że nie wolno, więc musicie natychmiast przerwać. Myślę, że możecie zabrać wodę w kanistrach, ale pranie jest zabronione. – Oświadczyła kobieta i czym prędzej wróciła do swojej pracy.
– Widziałaś to Karolina? Nie wiem o co tu chodzi, ale chyba lepiej będzie jak po prostu zawiozę te kilkaset litrów wody na jacht i tam to dokończymy.
– No dobra, ale nie rozumiem tej sytuacji. Czy zrobiliśmy coś złego?
– Nie wiem. Może powinniśmy najpierw przyprowadzić tłustą świnię i spytać o zgodę wodza, albo samego najjaśniejszego pana. Nie rozumiem do końca zasad funkcjonowania tej feudalnej wspólnoty, ale lepiej słuchać tego co mówią. Nie chcę wylądować w masowym grobie za parę brudnych gaci.
Ostatnie dwa dni na Wallis postanowiliśmy spędzić z dala od wiosek na zarośniętej palmami dziewiczej motu, tuż na skraju zewnętrznej rafy okalającej lagunę. Podczas nurkowania w tym pięknym zakątku z zaskoczeniem odkryłem, że rafa koralowa, która blisko wyspy wydawała mi się prawie martwa, tutaj tętniła nadal bujnym życiem. Wygląda na to, że spływające z wyspy ścieki wyprodukowane przez kilkadziesiąt tysięcy ludzi i świń nie dotarły tu jeszcze, chociaż były na dobrej drodze do zniszczenia tego delikatnego ekosystemu. Dokładając do tego gorliwość tubylców w przerabianiu rafy i piasku na tandetne świątynie można się spodziewać, że Wallis na zawsze pozostanie miejscem nieodkrytym przez turystykę, która za kilkadziesiąt lat nie będzie miała tu już czego szukać.

Nowa Kaledonia

Wyruszając z Wallis na zachód nie byliśmy pewni czy wylądujemy na Vanuatu, czy na Nowej Kaledonii. Rozważaliśmy nawet przystanek na Fiji, ale okazało się, że aby się tam odprawić, powinniśmy wcześniej wysłać e-mail z całą górą idiotycznych załączników. Brak internetu automatycznie zawęził nasze możliwości. Vanuatu ostatecznie wypadło z listy jako strefa, gdzie występuje ryzyko malarii. Skoro i tak nie mogliśmy być wszędzie, wybraliśmy miejsce zarówno bezpieczne jak i pozbawione barier biurokratycznych, czyli francuską Nową Kaledonię. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę.
Nowa Kaledonia to najdalej na południe wysunięty punkt naszego całego rejsu, znajdujący się blisko granicy występowania regularnych wiatrów pasatowych, które jak do tej pory gwarantowały nam szybką i wygodną żeglugę oraz wysokie temperatury. Ostatnie cztery dni dwutygodniowego przeskoku przyniosły jednak wyraźną zmianę klimatu. Nocna wachta w samych szortach przestała być możliwa, a z bakist wyjęliśmy ciepłe koce. W ciągu ostatnich stu mil pasat poddał się zimnym wiatrom z południa i po raz pierwszy od minięcia Galapagos zmusił nas do halsowania. Po dwóch dniach zmagań z przeciwnymi wiatrami i prądami, z pewnym wysiłkiem osiągnęliśmy południowy kraniec długiej wyspy i rzuciliśmy kotwicę w jednym z najbardziej spektakularnych miejsc na naszej planecie.
Brązowo-rude góry zasobne w chrom i nikiel spotykają się tu z lazurem jednej z największych raf koralowych świata. Brązy od błękitów oddziela pas ciemnej zieleni, tworzonej przez mur dostojnych araukarii, na tle którego wybuchają niepoważne fajerwerki jasnozielonych palm kokosowych, śmiesznie małych w stosunku do totemowych, iglastych tubylców. Bogactwo oceanu, lądu i wnętrza ziemi spotkało się tu w jednym miejscu, tworząc jedno z najbardziej przyjaznych człowiekowi środowisk, a wszystko to skąpane w aurze wiecznej wiosny.
Zakotwiczyliśmy w odludnej zatoce Port Boisé, osłoniętej od wiatru przez wysokie araukarie. Teoretycznie przed dokonaniem odprawy w Nouméa nie powinniśmy schodzić na ląd, ale brak świadków i urok miejsca zachęciły nas do lądowania. Nasz ponton zarył łagodnie dziobem w plażę, usypaną z mieszaniny rudego piachu i czarnego żwiru o połysku glazury. Tuż obok do morza uchodziły trzy małe rzeczki o kryształowo czystej wodzie.
– Od dawana marzyłam o takim krajobrazie i klimacie. Tropiki są super, ale po prawie dwóch latach pocenia się, z przyjemnością pospaceruję w kaloszach i lekkiej kurtce.
– Bruno chyba też jest zadowolony. Dawno nie miał tyle energii. Sprawdźmy jak zniesie długi spacer.
W głębi lądu odkryliśmy ruiny starego więzienia. Z umieszczonego nieopodal opisu wynikało, że zatoka, która pierwotnie należała do Kanaków z klanu Atiti, po zaanektowaniu Nowej Kaledonii przez Francję w 1853 roku stała się jednym z głównych punktów pozyskania drewna dla potrzeb rozbudowującej się stolicy. Przy wycince i załadunku potężnych bali dziewiczych araukarii pracowali początkowo tubylcy, ale po szybkim przekształceniu wyspy w kolonię karną, praca skazańców okazała się tańsza, wydajniejsza i łatwiejsza w organizacji. Po czterdziestu latach rabunkowej wycinki cała okolica została ogołocona ze starych drzew i obozy pracy porzucono. Od tego czasu minęło 120 lat. Las zaczął powoli odrastać, a ziemię zwrócono Kanakom w 1997 roku.
W pewnym momencie z ukrytego za drzewami byłego domu zarządcy wyszedł do nas jeden ze spadkobierców kanackiego dziedzictwa i uprzejmie nas przywitał. Proporcjonalnie zbudowany Melanezyjczyk o szlachetnych rysach twarzy przedstawił się jako Philippe. Z ciekawością wysłuchał skąd przybywamy i zaczął spontanicznie dzielić się z nami swoją wiedzą o okolicy.
– Zwróćcie uwagę na te araukarie. Jesteście tu nowi, więc pewnie ich nie rozróżniacie, ale jeśli dokładnie się przyjrzycie to zobaczycie, że są ich dwa rodzaje. Jedne wysokie i smukłe z igłami ciasno zbitymi wzdłuż gałązek, a drugie bardziej rozłożyste, niższe, z rzadszymi i bardziej odstającymi igłami.
Kiedy doszliśmy z powrotem do plaży Philippe zgarnął z niej garść piachu.
– Teraz jestem na emeryturze, ale całe życie przepracowałem w kopalni. Kolor tej ziemi to jej bogactwo. Ten piach zawiera więcej chromu niż jakiekolwiek inne złoże na świecie.
Gospodarz terenu zaprowadził nas do ścieżki ukrytej w zaroślach.
– Tym szlakiem możecie dojść do następnej zatoki. Piękny spacer. Ja muszę wracać do pracy. Porządkuję pole piknikowe na plaży. W weekend przyjeżdża tu sporo ludzi z wyspy. To magiczne miejsce. Nie zdziwcie się, jeżeli w nocy odwiedzą was wieloryby. Co roku przypływają tu aż z Antarktydy by się rozmnażać.
Po kilku nieprzespanych nocach na wachcie i wielokilometrowym rekonesansie nie doczekałem do wieczora. Rano Karolina opowiadała mi, że po zachodzie słońca wokół Sputnika III krążyły ukryte w mroku walenie, które swoją obecność zdradzały jedynie głośnym sapaniem. O świcie po wielkich ssakach pozostały przy jachcie jedynie dwie, metrowej długości podnawki, które ku uciesze Bruno żywiły się wyrzucanymi za burtę resztkami i towarzyszyły nam do końca pobytu na wyspie.
Nouméa przywitała nas niezwykłą aktywnością sportową jej mieszkańców. W niedzielne popołudnie na wody laguny sąsiadującej z miastem wyległo tysiące żeglarzy, windsurferów, kitesurferów, kajakarzy, nurków, wędkarzy i wioślarzy. Nic dziwnego, bo Nowa Kaledonia to prawdziwy lunapark dla fanów sportów wodnych. W pewnym momencie pędzącego z prędkością siedmiu węzłów Sputnika III zaczęła wyprzedzać grupa mężczyzn ścigających się na regatowych SUP-ach. Nie miałem pojęcia że deska z wiosłem potrafi być aż tak szybka!
Z trudem znaleźliśmy miejsce na zakotwiczenie w zatłoczonej zatoce i w ostatnich promieniach słońca przyglądaliśmy się jachtom naszych sąsiadów, z których wiele przypominało dziwaczne wraki spotykane w Le Marin na Martynice. Taki widok może oznaczać tylko jedno. Miejsce przyjazne dla żeglarskich włóczęgów z całego świata.
Faktycznie, formalności związane z odprawą załatwia się tu szybko i z przymrużeniem oka, a wielkie mariny pełne lokalnych i tranzytowych jachtów mają dobrą ofertę także dla gości kotwiczących za falochronem. Za kilkanaście Euro tygodniowo mogliśmy do woli korzystać z całej infrastruktury Port Moselle, obejmującej bezpieczny dok dla pontonów, wodę pitną, toalety, prysznice, odbiór śmieci i internet.
Młode i pełne życia europejskie miasto od razu przypadło nam do gustu. W tutejszym parku dobra muzyka na żywo i inne wydarzenia kulturalne to codzienność, a oferta przeróżnych atrakcji turystycznych jest wprost niewyczerpana i przygotowana w bardzo profesjonalny sposób. Darmowe mapy, informatory kulturalne i przewodniki są ogólnodostępne i pozwalają szybko zorganizować czas.
Większa część naszego pobytu w Nouméa była jednak zagospodarowana w ramach drobnych napraw, konserwacji i doprowadzania do porządku jachtu. Od wyruszenia z Panamy nie mieliśmy okazji poświęcić mu zbyt wiele uwagi. Tutejsze przewiewne i spokojne kotwicowisko oraz nieźle zaopatrzone, choć drogie zaplecze żeglarskie pozwoliły nam zająć żaglami, autopilotem, samosterem, silnikiem, wymianą lin, bloków, naprawą pokrowców na żagle i oczywiście praniem, sprzątaniem, zakupami oraz tankowaniem wody, benzyny i wolnocłowej ropy. Poza tym sporo czasu spędziliśmy w internecie na załatwianiu wiz, pozwoleń i planowaniu dalszej trasy. Z trzech tygodni na Nowej Kaledonii dwa poświęciliśmy takim właśnie koniecznym czynnościom. Po załatwieniu wszystkiego co dało się załatwić i zbagatelizowaniu tego czego załatwić się nie dało zdecydowaliśmy, że czas uciekać od dobrodziejstw cywilizacji. Ostatnie dni na wyspie spędziliśmy w pionierskiej krainie Bourail, przeniesionej żywcem z Dzikiego Zachodu, razem ze stadami bydła i kowbojami. Co prawda zamiast Indian byli Kanakowie, ale ogólny klimat się zgadzał. Nie jeździliśmy jednak konno i nie łapaliśmy krów na lasso, chociaż dla chętnych takie atrakcje są tu dostępne. Odkryliśmy niedawno, że Bruno bardzo polubił piesze wycieczki wśród dzikiej przyrody, więc zamierzaliśmy zmęczyć go w terenie, przed kolejnym długim przelotem. Dwa dni wędrowaliśmy po tutejszych szlakach. Najbardziej przypadł nam do gustu Szlak Trzech Zatok wspinający się na strome klify i schodzący do trzech kolejnych zatoczek. Jedna z nich schowana w cieniu araukarii i pełna drobnego piachu jest miejscem, gdzie wielkie morskie żółwie co roku składają jaja.
– Myślisz że to dobry pomysł, by niespełna trzyletnie dziecko zabierać na piętnastokilometrową wycieczkę w nierównym terenie? – Zastanawiała się Karolina.
– Bruno ostatnio bardzo chętnie dotrzymuje nam kroku, więc fizycznie na pewno da radę. Natomiast żeby się nie znudził, wymyśliłem mu ciekawą zabawę. Szlak jest wyznaczony jako dziewięć kolejnych przystanków. Zachęcimy Bruno, żeby odszukiwał kolejne liczby i powiemy mu że przy trójce i dziewiątce dostanie kawałek pysznego ciasta.
Chytry podstęp zadziałał. Zmęczeni i zadowoleni wróciliśmy na jacht tuż po zachodzie słońca. Bruno padł jak długi, a my mogliśmy w spokoju napić się wina i słuchać szumu fal rozbijających się o plażę. Przez najbliższe trzy tygodnie nie będzie mowy o spacerach dłuższych niż z rufy na dziób jachtu i z powrotem. Na szczęście ostatnio Bruno oszalał na punkcie klocków lego i coraz więcej czasu spędza na samodzielnych zabawach, przerywanych czasem jazgotem walących się na przechyłach wierz i prośbami o zbudowanie kolejnych wersji pojazdów z Gwiezdnych Wojen.
– Bruno… Nie wszystko co jest w katalogu da się zbudować z Duplo… – Ratowaliśmy się wymówkami.
– Tata zbuduje Sokół Milenium! Albo Fighter!
Po podniesieniu kotwicy w Zatoce Bourail wyruszyliśmy wprost do portu Kupang na Indonezyjskim Timorze. Po drodze przecisnęliśmy się przez Cieśninę Torresa i rzuciliśmy okiem na pachnącą wilgotną ziemią Australię. Ten ciekawy kontynent również wypadł z grafiku naszej wyprawy. Do Australii i Nowej Zelandii pożeglujemy innym razem. Musimy mieć o czym marzyć podczas długich zimowych wieczorów przy kominku.

Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Rodzina, Heniu, Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.

Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team
Kupang, Timor, Indonezja 17.10.2017 r.